1956 i 1957 r.

We wrześniu 1956 r. utworzyła się we Wrocławskim Klubie Szermierczym „Kolejarz”, którego stałem się członkiem, nowa kolejna szkółka szermiercza.

Treningi odbywały się trzy razy w tygodniu po dwie godzinny dziennie. Zacząłem intensywnie trenować, oprócz treningów w ramach szkółki przychodziłem także na treningi dla zaawansowanych i razem z nimi ćwiczyłem pełną ogólnorozwojową rozgrzewkę oraz pełną pracę nóg. Gdy zawodnicy szli na indywidualne lekcje „na klingę” do fechmistrza Kuleczki, mną zajmował się jeszcze „Wojtek” i jemu zawdzięczam wiele swych późniejszych umiejętności.

Początkowo bardzo się męczyłem i „wysiadało mi” serce z wysiłku. W średniej szkole zwolniony byłem zawsze z lekcji wychowania fizycznego z powodu... słabego zdrowia. Miało to jakiś związek z kłopotami Mamy z moim urodzeniem, potem z wybuchem bomby w 1944 r. tuż przy nadleśniczówce mego Ojca w Ratajach, gdzie mieszkaliśmy do zakończenia okupacji – stąd zresztą moje jąkanie. Do dziś np. nie mogę zawisnąć głową w dół, b o tracę przytomność. Twierdzę jednak stanowczo, że treningi i uprawianie szermierki spowodowały, że pozbyłem się wady serca, wzmocniłem organizm i stałem się w pełni sprawnym fizycznie i duchowo (pozbyłem się kompleksów) człowiekiem.

Przez pierwsze trzy miesiące od rozpoczęcia treningów nie dostawałem broni do ręki.

Później ćwiczyłem walki „z cieniem” z floretem w ręku, wreszcie przez następne miesiące dostawałem od fechmistrza Kuleczki i od Wojciechowskiego – indywidualne lekcje szermierki na tzw, „klindze”. Wreszcie po blisko półrocznym trenowaniu nadszedł dzień decydujący niejednokrotnie o późniejszej karierze „szkółkowicza”; - pierwszy krok szermierczy.

Na planszy stanęło 16 chłopców z bijącymi mocno sercami, z szeroko otwartymi oczami, w za dużych, lub za małych, za to w śnieżnobiałych dresach szermierczych, bardzo przejętych i zemocjonowanych. Dwa półfinały i finał z ośmiu – sędziuje Maciej Głowacki.

Najmłodszym, najniższym i cieszącym się największą sympatią wśród obecnych na sali jest 11-letni Jasiu Kirschke. Patrząc na jego walki odnosi się wrażenie, że Jasiu ma trudności z udźwignięciem i prowadzeniem floretu. A jednak Jasiu pokonuje mnie na planszy 4:3. Odbiera mi to szansę na wygranie pierwszego kroku szermierczego, bo mimo że pokonuję późniejszego zwycięzcę I-szego kroku – Wojtka Szmidta, to przegrywam jeszcze jedną walkę i zajmuję w efekcie, w pierwszych zawodach w mym życiu II-ie miejsce. Jasiu Kirschke jest czwarty.

Wtedy na sali miałem pretensję do Maćka Głowackiego, że „robił zgrywy” z sędziowania tej walki, przez co obecni na sali pękali ze śmiechu, że taki malec „bije” o wiele starszego i sprawniejszego chłopca. Dla Maćka była to świetna zabawa, a ja przecież walczyłem o zwycięstwo w turnieju. Maciek mógł z łatwością manipulować wynikami tej walki, bo florety były wtedy jeszcze zwykłe a nie elektryczne. Maciek sędziował niepoważnie, pamiętam salwy śmiechu obecnych, gdy Maciek „celebrował sędziowanie” tak by tylko „trafienia” przeciwko mnie były celne i „radochę” widzów gdy schodziłem z planszy pokonany. Byłem wyższy od Jasia o około 30 cm i jestem starszy o 7 lat.

 

Moje zdjęcie z 1957 r.

 

 Wojciech Szmidt – zwycięzca mojego pierwszego kroku szermierczego – to był bardzo inteligentny, miły i spokojny kolegaJanek Kirschke z lat późniejszych, to z nim „przegrałem” gdy on miał 11 lat, a ja 18, później bardzo się przyjaźniliśmy
 
Ilekroć później sędziowałem walki zawodników (zwłaszcza początkujących), do czynności tej podchodziłem bardzo poważnie, starałem się być obiektywnym i sprawiedliwym. We wszystkich następnych latach, ilekroć spotykałem się z Jasiem na planszy, zawsze „wychodziłem ze skóry” żeby walkę z nim wygrać i to jak najwyżej (uraz?, ambicja?, udowadnianie czegoś?).

W pierwszym kroku szermierczym zdobyłem III klasę we florecie uzyskując prawo startu w turniejach dla zawodników klasy III i II. Rozpoczęła się moja „kariera” szermiercza.

Startowałem we florecie w wielu turniejach dla klas III i II-gich. Wyniki były różne, zasadniczo wchodziłem jednak do finałów i „plątałem się” w pierwszej piątce.

Drugim pamiętnym dla mnie startem były pierwsze moje zawody szpadowe. Były to mistrzostwa III klasy Okręgu Dolnośląskiego w 1958 roku. Startował w tych zawodach między innymi ówczesny reprezentant Polski w pięcioboju nowoczesnym mgr Stanisław Przybylski oraz Chełstowski, który startował już wielokrotnie w reprezentacji AZS Wrocław. W turnieju tym zająłem II miejsce za Staszkiem Przybylskim ale przed Chełstowskim, którego pokonałem sam nie wiem jak, zdobywając za jednym zamachem II klasę sportową w szpadzie. Jakiż byłem szczęśliwy!  Zrozumieć to uczucie może chyba tylko sportowiec.

W jednym z następnych turniejów spotkałem się w szpadzie z leworęcznym Adamem Krajewskim – olimpijczykiem z Helsinek z 1952 r. (prywatnie – mężem Łucji Burzyńskiej – aktorki odtwarzającej popularnego Maciusia z radiowej audycji o dziadku Fabianie).

Wrocław 1958 r. Leworęki Adam Krajewski – olimpijczyk z Helsinek 1952 po lewej stronie, w walce na szpady ze mną, ja po prawej

Udało mi się wygrać z Krajewskim. Zwycięstwo to miało dla mnie duże znaczenie. „Uwierzyłem w siebie” jako w szermierza oraz zwróciło na mnie uwagę. W następnym 1958 roku startowałem już w I reprezentacji Klubu w szpadzie obok takich znakomitości i sław jak Jacek Dzięglewski, Jerzy Wojciechowski, Jerzy Kłosowicz, czy Staszek Lubański.

Jerzy Wojciechowski – „Wojtek” – Mistrz Świata Juniorów w szpadzie 1957 r. – mój idol i wzór szermierza szpadzisty, moje dążenie by być podobnym do niego na planszy było przez wiele lat motorem napędowym podnoszenia moich umiejętności zawodniczych i dążenia do sukcesów sportowych

 

W kwietniu 1957 r. Jerzy Wojciechowski wyjechał na Mistrzostwa Świata Juniorów w szermierce do Warszawy jako reprezentant Polski w szpadzie. Wojtek Szmidt i ja za pilne treningi i dobre wyniki otrzymaliśmy z Klubu bilety kolejowe do Warszawy, by móc kibicować „Wojtkowi” w turnieju.

Od pierwszej walki „Wojtka” siedziałem przy „jego” planszy wraz z Panem inż. Wojciechowskim – ojcem „Wojtka” i razem przeżywaliśmy jego sukcesy i porażki, tych ostatnich było bardzo mało w tym dniu.

W półfinale Wojtkowi poodpadały guziki od dresu pod lewą pachą i dres dopiąłem mu moją agrafką (tak, takie szczegóły zapamiętałem – bo taki był mój „udział” w najwspanialszym sukcesie sportowym w życiu Wojtka).

Był to dzień triumfu polskiej szpady - do finału zakwalifikowali się wszyscy 3 Polacy startujący w szpadzie: Wojciechowski, Glos i Gonsior, a obok nich 3 Włochów: Saccaro, Boschetto i Prado oraz Belg Debeur i Austriak Kobler (miał spodnie szermiercze do kostek).

Wojtek w finale pokonał kolejno obu Polaków, najgroźniejszego swego rywala Włocha Saccaro, idzie bez porażki przez cały finał jak „burza”. Włoch Saccaro przegrał tylko z Wojtkiem. I oto ostatnia walka Wojciechowskiego z Włochem Boschetto. Włoch szaleje na planszy, naciera jak szatan (walczył o baraż z Wojtkiem dla swego rodaka Saccaro!), obejmuje wysokie prowadzenie; 1:0, 2:0, walczy jak w transie; 3:0, 4 do zera ! Co się dzieje?

To już chyba koniec, „Wojtek” słania się ze zmęczenia, jeśli przegra tę walkę, będzie musiał stoczyć baraż (walka dogrywkowa) o I miejsce z Włochem Saccaro, który wydaje się świeższy, nie zmęczony Saccaro dopinguje swojego rodaka jak może, wszyscy Włosi drą gardła z radości po każdym trafieniu zadanym Wojtkowi.

Wojciechowski prosi sędziego o przerwę w walce, ociera spoconą twarz ręcznikiem, zakłada maskę, staje do walki. Widać jak się skupia, koncentruje, nie chce przegrać tej walki. Polacy, kibice, Warszawiacy zaczynają pokrzykiwać dla otuchy, robi się nerwowa atmosfera. Wojtek znów zdejmuje maskę i prosi publiczność by się uciszyła – to mu pomoże. Robi się cisza „jak makiem zasiał”. Wojtek „chodzi” po planszy, szuka dogodnego tempa do zadania trafienia. Nagle ciszę rozdziera okrzyk jakiegoś kibica: „Wojciechowski, ty zwyciężysz, Warszawa na ciebie patrzy” ! Okrzyk był zdławiony, pełen przy tym uniesienia, emocji i wiary w to, że Wojtek wygra, głos wibrował przejmująco i... stworzył wspaniałą atmosferę. Wojciechowski zaczyna zadawać celne trafienia i odrabiać straty; 4:1, 4:2, 4:3, 4:4 ! ! ! Przy stanie po cztery Włoch Boschetto utracił wolę zwycięstwa, rozkleił się nerwowo, Wojciechowski miał już przewagę psychiczną, wykorzystał ją, błyskawicznie sparował ostatnie natarcie Włocha i... zadał mu cudowne piąte, zwycięskie trafienie; 5:4 dla Wojtka – Jerzy Wojciechowski zostaje Mistrzem Świata Juniorów w Szpadzie !!!

Z tysięcy polskich gardeł rozległ się krzyk, wrzask, hurra, parę tysięcy ludzi powstało i zaśpiewało „sto lat, sto lat”. Ojciec Wojtka ma łzy w oczach, ja szlocham ze szczęścia także.

Po ostatnim trafieniu Wojtek zerwał maskę i wyskoczył triumfalnie wysoko w górę z uniesioną szpadą. Lądując, źle oparł ciężar ciała na stopie i skręcił sobie nogę w kostce.

Przyjmował więc na leżąco liczne gratulacje, w tym od swego ojca i ode mnie. Dopiero wtedy znieśliśmy Wojtka z planszy. Nie wiem czemu przypisać wilgoć na jego policzkach, czy były to łzy szczęścia, czy bólu, a może był to tylko pot?

Było to wspaniałe zwycięstwo, odwrócić losy walki od 0:4 do 5:4 - to trzeba być prawdziwym mężczyzną „z jajami”. Jerzego cechowała olbrzymia wola walki i zwyciężania w najtrudniejszych, niesprzyjających warunkach pojedynku. Wielokrotnie widziałem Wojtka, jak w walkach z tak wspaniałymi szpadzistami jak Rydz, Dotka, Glos, Gąsior, Pomarnacki, Kryński, Nielaba, „Cacek” Wardzyński, i inni, nawet gdy mu uciekali na dwa czy trzy trafienia, to następnie jakąś niesamowitą niezłomnością i wolą walki, inteligencją, błyskotliwością, sprawnością fizyczną, i niemal kocią sprężystością i skocznością potrafił wygrywać z najlepszymi szpadzistami w Polsce i na świecie.

Piszę o tym w tym miejscu dlatego, że nieraz po dotkliwych porażkach, pakując worek szermierczy w czasie, gdy inni koledzy walczyli nadal o zwycięstwo, zastanawiałem się dlaczego nie rzucę szermierki? - nie będę musiał się męczyć, nie będę odczuwał goryczy porażek, nie będę musiał dźwigać ciężkiego worka szermierczego, walczyć w zakurzonych nieraz, zimnych i odległych salach, nieraz na głodno, nieraz nie wyspany po długich, całonocnych podróżach, w mokrym od potu dresie, walcząc w turniejach po 12 godzin z rzędu i więcej, nie będę raniony, kaleczony, nie będę nadwyrężał stawów i całego organizmu.

Przypominałem sobie wtedy ten wielki dzień, na krótko przed Wigilią Wielkiej Nocy w hali Gwardii w Warszawie w kwietniu 1957 r., w którym Wojtek wywalczył („na moich oczach”) mistrzostwo świata, uświadamiałem sobie, że przecież „Wojtek” najpierw też był „wiecznie drugi”, że jest z takiego samego ciała, krwi i kości jak ja, że trenuję u tego samego trenera co on (u cudownego człowieka, fechmistrza Wirgiliusza Kuleczko), że niemal wszystko można zdobyć przez pilną pracę, że „nie święci garnki lepią”, że nadejdzie kiedyś mój dzień, że „per aspera ad astra”. Czułem się naznaczony mym uczestnictwem w tym dniu wielkiego triumfu „Wojtka”, że to do czegoś mnie zobowiązuje itd., i... w następnych zawodach brałem udział i znów dostawałem baty itd. Ważne jednak by nie przestawać, ważne by nieugięcie dążyć do wytkniętego celu, tylko usilna praca i trening doprowadzają wreszcie do sukcesu.

Poznań 1958 r. Wracamy z zawodów – idziemy na dworzec kolejowy, od lewej Maciej Głowacki, Horst Tell - w mundurze żołnierza, Jerzy Śmiałkowski, Wiesław Rembieliński, Jerzy Kłosowicz

Poznań 1958 r. Idziemy na dworzec kolejowy, od lewej Horst Tell, którego z racji filigranowości jego budowy nazywaliśmy „Tino”, Pan fechmistrz Wirgiliusz Kuleczko, Jerzy Kłosowicz – „Kłos”, Maciej Głowacki i Jerzy Śmiałkowski – „Śmiałek”


Poznań 1958 r. Od lewej Jerzy Zieliński – „Filip”, Basia Michalska, Staszek Lubański, Adam Medyński – „Kapucynka”, Chełstowski

Poznań 1958 r. Od lewej Basia Michalska, autor pamiętnika G.F., Staszek Lubański, Adam Medyński i Jerzy Zieliński

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery