1969 r.

 


   
Oprócz szermierki w tym czasie z pasją grałem amatorsko w tenisa stołowego traktując ten sport jako uzupełniający w stosunku do ukochanej szermierki. Ćwiczyłem w ten sposób tzw. „pracę nóg”, a i kondycję też. Teoretycy szermierki mieli mi za złe uprawianie ping-ponga twierdząc, że nabiera się niedobrych nawyków związanych z szerokimi wymachami ręki gracza, podczas gdy walka szermiercza wymaga zdyscyplinowanego, „wąskiego” prowadzenia uzbrojonej ręki, by niepotrzebnymi przyruchami nie sygnalizować swoich akcji przeciwnikowi i bez straty czasu „dochodzić” z końcem broni do pola trafienia przeciwnika. Teoretycy ci mają rację, ale ja już wtedy byłem ukształtowanym nie najlepiej technicznie szermierzem i trochę szersze prowadzenie dłoni ze szpadą niewiele mi już szkodziło.

     Latem 1969 r. chodziliśmy z Krystyną często na korty tenisowe. Krystyna trenowała początkowo jako I-sza singlistka „Ślęzy” Wrocław. Ja usiłowałem nauczyć się grać w tę cudowną grę - było już jednak na to za późno (miałem już wtedy 31 lat).


Krystyna na korcie tenisowym – dwukrotna Mistrzyni Dolnego Śląska w tenisie ziemnym – najwspanialsza dziewczyna świata – moje słońce – żona Krystyna Falkowska, obok niej stoi inż. Ireneusz Czyżewski - jej partner i trener w drużynie Gwardii Wrocław.
Autor pamiętnika G.F. na korcie tenisowym w charakterze chłopca do podawania piłek i jako największy wielbiciel talentu tenisowego żony Krystyny.


* * * * * 

Tuluza, 25-29 kwietnia 1969 r.

    Już trzeci raz jedziemy do Tuluzy. Skład ekipy: Prezes mgr Eugeniusz Pussak, V-ce Prezes mgr Władysław Jurczak, Olga Walewska, Ewa Lewandowska, Jerzy Kłosowicz, Krzysztof Głowacki, Jacek Dzięglewski, Wiesław Okpisz, Leszek Skrzetuski, Kazimierz Walkowiak, Kazimierz Mądrzak, i ja.

    Na granicy NRD / NRF oczywiście nie omieszkaliśmy ochrzcić Ewę Lewandowską, która pierwszy raz jechała do Francji. Byliśmy bardzo delikatni, nasze dłonie były raczej skłonne do głaskania, nie do jakichś mocnych działań, byłaby to profanacja naruszyć takie piękne kształty.

    W Paryżu na Gare d’Est oczekiwał nas działacz TCMS, który pomógł nam w przejeździe metrem na Gare d’Austerlitz oraz dostarczył nam prowiant na dalszą podróż koleją do Tuluzy.

    Na dworcu w Tuluzie bardzo serdecznie przywitano nas jak zawsze.

 
Skan karty hotelowej z hotelu „D’Orleans” w Tuluzie, gdzie w pokoju nr 29 kwaterowaliśmy z Wieśkiem Okpiszem.

    Sam turniej rozegrany został w tej samej sali co w 1967 r., z tym, że vis a vis niej wzniesiono piękną, nowoczesną halę sportową z przezroczystym sklepieniem-dachem, w której rozgrywane były finały. Niestety po zakwalifikowaniu się do „32-ki” los wyznaczył mi na przeciwnika Auriola – szybkiego, leworękiego zawodnika, z którym przegrałem 8:10.

    Za bardzo chciałem wygrać tę walkę, biłem się jakiś spięty, na dużej menzurze, niepotrzebnie i nerwowo chciałem wszystko parować, przez co przeciwnik bardzo szybko odkrył moją odruchową szóstą zasłonę, na którą szedł natarciami ze zwodem przeciwko szóstej osiągając przewagę, której nie zdołałem już zniwelować. Zresztą zaraz na początku walki złamałem swoją francuską szpadę a punta zapasowej „nie grała” przy skośnych trafieniach. Zorientowałem się w tym trochę za późno, gdy Auriol miał już znaczną przewagę. Póżniej część walki stoczyłem szpadą o uchwycie anatomicznym (san-malatto), który mi zupełnie nie odpowiada (zawsze walczę szpadami o uchwycie francuskim – zupełnie prostym, który moim zdaniem pozwala na znacznie większe manewrowanie klingą od rękojeści anatomicznej). Gdy dostałem z powrotem swoją zreperowaną szpadę, - było już 8:3 dla przeciwnika. „Ciągnąłem” wynik do góry, ale przewaga Auriola była już praktycznie nie do odrobienia. Do ósemki weszli Jacek i Wiesiek, a w ścisłej czwórce znalazł się Wiesław, który tym razem nie przegapił szansy i „cyknął stawkę”. Brawo Okpisz.

    Jeszcze raz przekonałem się, że turnieje rozgrywane systemem eliminacji bezpośrednich, tzw. pucharowe mi „nie leżą”. Żeby to jeszcze dwie piątki i przy remisie trzecia, ale kiedy wszystko zależy od jednej walki, widocznie nerwy dochodzą do głosu i paraliżują mnie. Podczas walk finałowych padał deszcz i przyjemnie było patrzeć jak spływa strumieniami po przezroczystym dachu.

    W turnieju brał udział Mistrz Olimpijski we Florecie, legenda francuskiej szermierki sam Christian d’Oriola z Montpelier, (trzecie miejsce w turnieju szpadowym) który złożył mi swój autograf na kredowym programie tej imprezy.

    Uroczyste zakończenie turnieju połączone z wręczeniem nagród odbyło się w dziale odzieżowym dużego supermarketu Armanda Thiery. Podano pernod brrr... – ten obrzydliwy napój anyżkowy i słone paluszki. Wiesiek w nagrodę za zwycięstwo w szpadzie otrzymał piękny puchar i elegancką, zamszową marynarkę. Oleńka Walewska za II miejsce we florecie pań wybrała sobie elektryczną kołdrę a Ewa Lewandowska za III-cie miejsce dostała twarzową kurtkę ortalionową koloru białego z jednej strony i czerwonego z drugiej (taki obustronny skafander).

Uroczystość wręczenia pucharów i nagród zwycięzcom turnieju o Puchar Armanda Thiery. Za stołem stoją od lewej: Triumfator turnieju Wiesław Okpisz (z pucharem) Jacek Dzieglewski, Francoise Kotras, Umberto Poggiolini, Dyrektor Domu Armanda Thiery – mr Buzigues, Ewa Lewandowska, Olga Walewska, mgr Eugeniusz Pussak, ja, Martine Claustre, Jurek Kłosowicz a nad nim Jan Kotras, Kazimierz Mądrzak, Pani Teresa Kotras, Kaziu Walkowiak i mr Raymond Barbarou.


   
Tego samego dnia wieczorem byliśmy podejmowani przez polonię tuluzjańską, gdzie poznaliśmy przemiłego Józefa Fuksa – plastyka podhalańskiego. Wieczór był bardzo miły mimo, że spóźniliśmy się tam i sporo osób poszło już do domów przed naszym przyjściem. Śpiewów i zabawy było co niemiara, a największym powodzeniem cieszył się „dywanik”.

    Następnego dnia turniej na dochodzenie wygraliśmy 20:9, a rewanż 20:16. Auriol w walce na florety wygrał z Leszkiem aż 8:1, później jednak Krzysztof Głowacki w szabli w pięknym stylu nadrobił całą stratę bijąc Chibalie 9:3. W turnieju tym już nie biła się Ewa Lewandowska, która wieczorem poprzedniego dnia ”wzięła udział” w kraksie samochodowej, której sprawczynią była Martine Claustre. Ewa tak stłukła sobie goleń nogi, że nie mogła walczyć. Martine przy dużej szybkości uderzyła swoim Fiatem 125 w czarnego Citroena i mocno go pokiereszowała. Kaziowi Walkowiakowi nic się nie stało, a Martine tylko pokaleczyła się niegroźnie i „zainkasowała” dwa siniaki.

    Martine zawdzięczamy jednak gros atrakcji w Tuluzie. Jeszcze przed turniejem, w sobotni wieczór Martine zabrała nas do młodzieżowego lokalu o nazwie „Bowling Toulousain. Jest to kręgielnia, ale jaka! 20 torów do gry w kręgle, kawiarnia, a oprócz tego stoi masę amerykańskich maszyn do gry – automatów. Można strzelać do Marsjan, torpedować okręty, grać w piłkę nożną i robić jeszcze mnóstwo innych hałaśliwych i kolorowych rzeczy.

Tam to właśnie pierwszy raz wziąłem do ręki ciężką kulę do kręgli i uczestniczyłem w turnieju ośmioosobowym rozgrywanym jednocześnie na dwóch torach. Pierwszym rzutem nie strąciłem ani jednego kręgla, ale później ostro zabrałem się do roboty, wzmocniłem siłę i szybkość rzutu i wygrałem całe to spotkanie. Sprawiło mi to satysfakcję, bo przecież w pokonanym polu zostali Mr Barbarou, Mr Kotras i Martine- ludzie, którzy często już tam grali i dobrze wiedzieli na czym to polega.

Protokół z „Bowling Toulousain – Martine wpisala moje imię jako „Gijou” co po francusku miało brzmieć
Grzegorz, nieskromnie zaznaczę, że chociaż pierwszy raz w życiu grałem w kręgle, to z tymi Francuzami
wygrałem na punkty! Oto pierwsza strona protokołu tego pasjonującego spotkania. Jest to moim zdaniem wymarzony sport dla ludzi, którzy nie wyobrażają sobie życia bez atmosfery kawiarni.


    W towarzystwie Martine i Janka Kotrasa zwiedziliśmy międzynarodowe targi tuluzjańskie. I tym razem Foire Internationale de Toulouse zrobiły na nas duże wrażenie, zwłaszcza luksusowe jachty motorowe i domki jednorodzinne. Chodziliśmy po terenach targów pół dnia. Na pamiątkę kupiłem Krysi kolorowe rajstopki.
Karta wstępu na targi, byłem tam w sobotę 26.04.1969 r. 

    Przedostatni dzień pobytu wypełniono nam wycieczką autokarem do Cordes – wczesnośredniowiecznego miasteczka z warownym zamkiem. Cordes jest miastem bliźniaczym z Kazimierzem nad Wisłą. Miasteczko jest ciche, spokojne, żyjące właściwie z turystów i dla turystów, nie widzi się cegły - wszystko zbudowane z kamienia.

    Zwiedziliśmy zamek a w nim galerię obrazów miejscowego malarza, który rozsławił Cordes w Europie, oraz pracownię znakomitego metaloplastyka Jean Marca. Zwłaszcza ten ostatni robi duże wrażenie. Do jego pracowni idzie się labiryntem krużganków i wilgotnych, piwnicznych korytarzy, a sama pracownia jest... kuźnią z olbrzymim paleniskiem i miechami z popękanej od starości i wysokiej temperatury skóry.

    Oglądaliśmy m.in. groźnego byka naturalnej wielkości, z opuszczonym łbem, gotującego się do szarży może na torreadora, a także generała de Gaule’a stojącego na klęczniku i trzymającego w wyciągniętej ręce bombę lotniczą.

    Przez cały czas w Cordes chodziliśmy śladami naszego Premiera Józefa Cyrankiewicza, który przed laty wraz z aktorką Niną Andrycz wpisał się zarówno w pamiątkowej księdze ludzi odwiedzających zamek, jak i do sztambucha artysty Jean Marca. Nasza ekipa również pozostawiła po sobie pamiątkowy zapis, jest tam więc i mój podpis.

    Później byliśmy podejmowani przez mera miasta Cordes wystawnym obiadem. Ilości i kolejności dań nie potrafię zliczyć, dość powiedzieć, że obiad trwał 3 godziny, że jedliśmy łososia, tuczoną pulardę w winie, ośmiornicę - kałamarnicę w sosie oraz mnóstwo potraw, których nazw i treści opisać nie sposób. Coś pysznego, nie mogliśmy później wstać od stołu.

    Zwiedziliśmy jeszcze kościół i byliśmy świadkami pogrzebu dygnitarza państwowego, który pochodził z Cordes. Kondukt pogrzebowy był bardzo uroczysty - w pełnej, żałobnej gali - było na co patrzeć.

    W drodze powrotnej z Cordes zwiedziliśmy w miejscowości Gaillac wytwórnię szampana.

Naklejka na butelkę szampana w wytwórni tego pysznego trunku w miejscowości Gaillac.


   
Koledzy kupili nawet kilka butelek szampana, ja wziąłem dla Krysi na pamiątkę breloczek z miniaturką butelki szampana „Gaillac”.

    Przy odjeździe z Tuluzy żegnani byliśmy na dworcu niemal przez wszystkich zawodników TCMS z rodzicami i przez Polonię tuluzjańską.

 

    W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Paryżu 2 dni i zamieszkaliśmy oczywiście w hotelu... d’Orleans.

    Zobaczyłem się znów z Jacqueline, spacerowaliśmy po Pigalle, poszliśmy na Montmartre, zwiedziliśmy Sacre Ceur, chodziliśmy bulwarami nad Sekwaną, oglądaliśmy fontanny Trocadero, spacerowaliśmy przy wieży Eiffla, parku Tiuleri i chłonęliśmy wiele innych atrakcji Paryża. Później Jacqueline odprowadziła mnie na dworzec wschodni i... au revoir a bientot en France 1970 an.

Zwiedzamy Foire Internationale de Toulouse – czyli światowe targi w Tuluzie. „Przymierzamy się” do jachtu z żywic epoksydowych firmy „Jeanneau”. Stoję z Martine – przemiłą naszą przewodniczką i z Oleńką Walewską.
 
 

W zamku w Cordes zwiedziliśmy pracownię wspaniałego artysty pracującego
w metalu. Tę karteczkę kupiłem z jego rąk. Pamiętam też „odważną” jego rzeźbę
de Gaulle’a stojącego na klęczniku i trzymającego bombę „A”. De Gaule był wtedy
u władzy – rzeźba była krytyką niby to świętoszka prowadzącego jednak politykę
mocarstwową.

Wpisuję się do księgi pamiątkowej w zamku w Cordes. Dwie strony wcześniej wpisał się
tu nasz ówczesny Premier PRL – Józef Cyrankiewicz z małżonką.

Byliśmy także podejmowani przez przewodniczącego stowarzyszenia „Kultura Polska”
w Tuluzie – Pana Kaczmarkiewicza i przez zespół polonijny w polskich strojach narodowych.

Nalepka na butelce szampana w fabryce w Gaillac, którą z wielkim zainteresowaniem
zwiedziliśmy, poczęstowani byliśmy także próbką tego trunku i bardzo nam smakował.


 
Program Challenge International d’Escrime Armand Thiery zorganizowanego przez TCMS. Na dole pierwszej strony autograf złożył wielokrotny mistrz świata i olimpijski, najsłynniejszy florecista świata – Francuz Christian d’Oriola. Miałem więc zaszczyt walczyć z nim w jednym turnieju. 
Stoję z Martine Claustre i Michelle Barbarou oraz z ich mamami w miejscowości Gaillac. To tu zwiedziliśmy wspaniałe piwnice oraz cały ciąg produkcyjny wytwórni szampana. Kupiliśmy nawet po butelce na pamiątkę.
Z Ewą Lewandowską stoimy przed restauracją zamku w Cordes. To tu mer miasteczka w Cordes podejmował nas wspaniałym obiadem, to tu jadłem ośmiornicę w pikantnym sosie, tuczoną pulardę w winie i łososia. Ewa ma na sobie biały skafander – nagrodę w turnieju – przydał się w deszczu.
Przed sklepem z pamiątkami w Cordes. Ściskam Ewę i Martineau, obok żona Janka Kotrasa - M-me Therese Kotras, Olga Walewska, u góry Nicole Boivere.
 
Na targach światowych w Tuluzie z Martineau i Oleńką.
 W Fiacie 125 Martineau – prowadziła jak Fangio.
Oleńka, Martineau, Janek Kotras i Ewa Lewandowska przymierzają się do ogrodowej ławeczki – kołyski z daszkiem ochraniającym przed słońcem, ja zaglądam pod daszek. Była to ekspozycja sprzętu ogrodowego i wypoczynkowego.
Pocztówka: Laboratorium optyki elektronicznej w Tuluzie, w którym znajduje się największy elektronowy mikroskop na świecie. Średnica kuli laboratorium = 24 mb. To tu koledzy szermierze z Tuluzy przywieźli mnie swoim samochodem i w sali sportowej ośrodka akademickiego rozegraliśmy spotkania w ping-ponga. W tej grze nie mieli ze mną szans.
Fotografia: Tuluza, kwiecień 1969. Drużyna polska. Stoją od lewej: Prezes Klubu – mgr Eugeniusz Pussak, Wiesław Okpisz, Jacek Dzięglewski, Grzegorz Falkowski, Olga Walewska, trener Jerzy Kłosowicz, Kazimierz Mądrzak, Krzysztof Głowacki, Ewa Lewandowska, Leszek Skrzetuski, Kazimierz Walkowiak i Wiceprezes Klubu – mgr Władysław Jurczak.
Wspólne zdjęcie z ekipą francuską, autor pamiętnika w białym dresie przykucnięty pośrodku.
Finalistki turnieju floretu pań, stoją od lewej: Ola Walewska II-ga, Ewa Lewandowska III-cia, M-lle Saint-Jour IV-ta i M-lle Level z Tarbes I-sza. M-lle Level reprezentowała Francję na Olimpiadzie w Meksyku.
Stoję na tle fontann Trocadero i Muzeum Człowieka w Paryżu.
Autor pamiętnika pod pomnikiem budowniczego wieży Gustawa Aleksandra Eiffla.
Stoję na moście przez Sekwanę na tle Katedry Notre Damme.
Autor pamiętnika przed kościołem Saint Michele.
Autor pamiętnika prawie zniknął w tym ruchu na ulicy Montrmartre.

Paryż w zachodzącym słońcu

Łuk Triumfalny

Paryska Opera

 * * * * *

Międzynarodowe, Indywidualne Mistrzostwa Polski w szpadzie, Bydgoszcz, 22 czerwca 1969 r.

 

    Jedzie nas tylko czterech: Okpisz, Okraszewski, Skrzetuski i ja. W turnieju szpadowym bierze udział olimpijska reprezentacja Szwecji. W pierwszej eliminacji pechowo odpadł trafieniami Jerzy mimo odniesienia 4 zwycięstw. W mojej grupie wygrywam kolejno z J. Kuleszą, dwoma nieznanymi mi, młodymi zawodnikami oraz z A. Noculą (190 cm) z Krakowa w walce, która zadecydowała o jego wyeliminowaniu z turnieju (8-my na ogólnopolskiej liście klasyfikacyjnej). Ostatnią, nieistotną już dla mnie walkę ze Szwedem przegrałem. W II eliminacji (grupa z 5, trzech awansuje) mam Bohdana Andrzejewskiego, Mikołaja Pomarnackiego, Paula z KKS Kraków i Szweda – Rolfa Edlinga.

 

    W pierwszej walce biję Edlinga 6:5 (zwycięzca tego turnieju i Międzynarodowy Mistrz Polski 1969), potem Paula 5:4. W walce z Bohdanem Andrzejewskim (późniejszy Mistrz Świata w szpadzie 1969 w Hawanie) było już 4:1 dla Bohdana, a jednak wygrałem 5:4. Ta porażka przesądziła o wyeliminowaniu ubiegłorocznego Mistrza Polski Andrzejewskiego z tego turnieju. Ostatnią, niepotrzebną mi już do awansu walkę „odpuściłem” Pomarnackiemu.

    Mamy teraz tylko pół godziny przerwy na posiłek, a o obiedzie nie ma mowy (walczymy w ośrodku „Zawiszy”, daleko od centrum miasta), zjadam więc tylko jakąś rybę na zimno plus bułkę, ale wydaje mi się to niewystarczające dla zregenerowania sił. I teraz popełniam fatalny błąd, chcąc się wzmocnić – zażywam witaminę Vitaral + witaminę „C” oraz łyżeczkę glucovitu. Popijam to gorącą herbatą i po 10 minutach serce tłucze mi się jak tłok lokomotywy. Zamiast poczuć się lepiej, - jestem roztrzęsiony, nogi i ręce mam miękkie a organizm słaby i rozregulowany. W tym stanie gładko przegrywam ze Szwedami Jacobsonem i Rubinem oraz z Wrońskim (Olsztyn) i Nielabą. Odnoszę tylko zwycięstwo nad Glosem 5:3, co jednak nie zmienia faktu, że „popłynąłem”. Słabą pociechą jest to, że Heniek Nielaba też odpadł.

    Sklasyfikowano mnie na 13 miejscu.

* * * * *

Obóz kadry juniorów Dolnego Śląska - Sława Śląska, 11-24 sierpnia 1969 r.

    Na początku września 1969 r. we Wrocławiu ma odbyć się I Ogólnopolska Spartakiada Młodzieży w szermierce. By lepiej przygotować juniorów dolnośląskich, zorganizowano dla nich obóz treningowy w Sławie Śląskiej, na który zostałem powołany jako trener zawodników z terenu województwa wrocławskiego.

    Obóz odbył się w dniach 11-24 sierpnia 1969 r., jednak ja przyjechałem z pewnym opóźnieniem spowodowanym przyjazdem i goszczeniem u nas w domu przemiłych Państwa Teresy i Janka Kotrasów z córką i synem z Tuluzy. Do Sławy Śląskiej zawiózł mnie Jasiu Kotras swoim Renault 16, a w wycieczce uczestniczyli jeszcze Pani Therese, Francoise, Jean-Ives i moja blond-królowa Krystyna.

    To była wspaniała eskapada. Ostatnie kilometry do Sławy samochód prowadziła Krystyna, która zajechała z fasonem na boisko stadionu, gdzie trenowali juniorzy. Razem z Państwem Kotrasami kąpaliśmy się w jeziorze Sławskim, graliśmy w siatkówkę, pojechaliśmy na obiad oraz przy kawie, ciastkach i wysokogatunkowej wódce fundowanej przez kadrę trenerską, spędziliśmy przyjemnie resztę dnia. Wieczorem Państwo Kotrasowie z Krystyną wrócili do Wrocławia, ciężko mi było rozstawać się zarówno z żoną jak i z przyjaciółmi z Francji.

    Moimi podopiecznymi byli: Lilka Szmulewicz, Lulu Gniatkowska, Witek Kaczmarek, Tadeusz Adamiak i Wacek Osuchowski. Dziewczęta uczyłem tajników floretu a chłopcom dawałem lekcje walki na szpady.

    W czasie zajęć na boisku boleśnie skręcił nogę (którą wsadzono w gips) Staszek Lubański i dodatkowo prowadziłem codziennie rozgrzewkę ogólnorozwojową przed zbiorową pracą nóg. Chyba nie jestem stworzony na trenera, bo dawanie indywidualnych lekcji na klindze bardzo mnie męczy, a w zajęciach grupowych nie umiem „narzucić” grupie ćwiczącej dyscypliny.

    Mieszkałem w domku campingowym nr 23 początkowo sam, a później sprowadził się do mnie Staszek Lubański z synem Markiem oraz Konrad Ostańkowicz, który przyjechał na motorowerze do Ewy Lewandowskiej i został do końca obozu. Podziwiałem Staszka Lubańskiego - jest nie tylko znakomitym sportowcem i trenerem, ale też troskliwym ojcem, doskonałym kolegą i mądrym człowiekiem.

    Grywałem w wolnych chwilach w bridge’a oraz usiłowałem przygotowywać się do egzaminu na seminarium doktoranckim w Katedrze Prawa Cywilnego na U.Wr. u Pana Prof. Andrzeja Stelmachowskiego.

    W stołówce towarzyszami posiłków byli: Jurek Pisula –„Sherlock Holmes”, Wojtek Aksamit – „drogi Watson” i Zbyszek Brzuchacz – „Brzunio” (później Wolski). Dzięki sprytowi Jurka stolik mieliśmy zawsze obficie zaopatrzony i w pierwszej kolejności.

    Chodziliśmy często na potańcówki do „Szklanki” oraz do „Leśnej”, tańczyłem najczęściej z Tereską Kuchlewską, Różą Wiencek, Małgosią Suską i Basią Raziuk.

    W sąsiednim obozie ZMS-owskim rozegraliśmy mecz tenisa stołowego, który sromotnie przegraliśmy 8:1, przy czym honorowy punkt mnie udało się zdobyć. Później dowiedzieliśmy się, że to jacyś ligowi zawodnicy z Łodzi. W naszej drużynie obok mnie grali jeszcze Staszek Lubański i Krzysztof Walawski – szef naszego obozu.

    Bardzo mile wspominam wycieczkę w 12 kajaków na przeciwny brzeg jeziora. Popłynęliśmy skosem do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego z przystanią. To właśnie tam wrzucaliśmy się nawzajem do wody i ganiali po pomostach, to właśnie tam wskoczyłem z poręczy pomostu do płytkiej wody i zaszorowałem brzuchem i nosem po piaszczystym dnie.

    Moją partnerką przy wiosłach w dwuosobowym kajaku była najładniejsza juniorka obozu – Basia Raziuk. Kajtek Niewiadomski trochę krzywo na to patrzył, ale żonatemu i zakochanemu po uszy w swojej Krysi – Grzegorzowi jakoś podarował.

    W drodze powrotnej sportowe natury nie wytrzymały i przyśpieszywszy okrutnie rytm wiosłowania staraliśmy się z Basią wrócić jako pierwsza osada mixtowa i udało nam się, po drodze skutecznie odpierając ataki samotnie wiosłującego Piotrka – „Rybaka”. Pierwsi do przystani dopłynęli Zawadzki z Konczalskim, drudzy Pisula i Brzuchacz, a trzecie miejsce i pęcherze na rękach zdobyliśmy Basia i ja.

    Na zakończenie obozu odbywały się różne szermiercze mecze drużynowe, z zawodnikami z Łodzi i z Zielonej Góry.

    Odbył się też mecz pomiędzy reprezentacją juniorów a kadrą trenerską. Krzysztof Głowacki sam jeden rozłożył do zera całą drużynę floretu dziewcząt staczając walki pod rząd, Staszek Lubański rozłożył całą drużynę szablistów.

    W szpadzie spotkały się drużyny: kadra trenerska: Adam Medyński, Konrad Ostańkowicz i ja oraz juniorzy: Zawadzki, Konczalski i Zięba. Mecz toczył się o „wielką stawkę”, gdyż juniorzy byli tak pewni, że dołożą starym bublom, że oświadczyli: „w wypadku przegranej wskakujemy w dresach szermierczych z pomostu do jeziora”. Kadra wobec tego zobowiązała się w razie przegranej do sfotografowania się klęcząc ze stopami zwycięskich juniorów na swoich karkach.

    Zarówno mecz, jak i rewanż wygraliśmy 5:1 (obie walki umoczył nam Konrad) w rezultacie śmiechu było co niemiara, gdy Mietek, Zbyszek oraz Tadek kolejno skakali do jeziora. Zmokłą drużynę uwieczniłem na fotografiach. Długo, oj długo suszyły się dresy zadufanych w swe siły gołowąsów!

    Wyjechałem z obozu „okazją” o jeden dzień wcześniej, nie mogąc doczekać się powrotu do Krystyny i przytulnego mieszkanka.

Pamiątkowe zdjęcie przed salą gdzie trenowaliśmy, od lewej u góry Zięba, Zawadzki i Konczalski, niżej Konrad Ostańkowicz, Adam Medyński, Grzegorz Falkowski, Zdzisława Walawska i jej mąż Krzysztof Walawski – szef naszego obozu.
Za przegranie meczu z trenerami i przegranie zakładu, że z nami wygrają - skąpani w jeziorze Sławskim przegrani; Zięba, Zawadzki i Konczalski.
Pływaliśmy kajakami po jeziorze, po lewej w kajaku autor pamiętnika z Basią Raziuk, po prawej Konrad Ostańkowicz z Ewą Lewandowską – później została jego żoną.
Niosę na barana syna Janka Kotrasa – Jean Ives’a.
Siedzimy na ziemi w ośrodku campingowym, pierwszy z lewej Staszek Lubański, ktory skręcił nogę w kostce, drugi od prawej autor pamiętnika G.F., w środku w ciemnych okularach Róża Więcek, obok niej Teresa Kuchlewska?
Nad jeziorem Sławskim, po lewej widoczny tylko profil Pani Therese Kotras, dalej moja żona Krystyna Falkowska, syn Kotrasa Jean Ives i Janek Kotras.

 

* * * * *

Turniej z okazji Dnia Kolejarza, Wrosław, 18-19 września 1969 r.

    Właściwie to dopiero w dniu turnieju dowiedziałem się, że Francuzi przyjechali, do samego końca nie wiadomo było czy przybędą. Monsieur Barbarou miał kłopoty ze skompletowaniem składu na termin ustalony przez naszych organizatorów. Zawodnicy – uczniowie francuscy rozpoczynali akurat szkołę i nie mogli uzyskać zwolnień. W rezultacie po raz pierwszy Pan Barbarou przyjechał z zespołem „składanym”, t.j. z zawodników TCMS, TUC, Garnison i innych klubów z Tuluzy. Między innymi przyjechali dobrzy szpadziści Caiser i Delpent.

    Nie przyjechali Martine i Ghislain, przyjechali natomiast Michele Barbarou i Monsieur Arnal. Przyjechali Węgrzy z Leseckym i Niemcy z Freudenbergiem.

    Niestety nie udało nam się z Krysią zaprosić Francuzów do naszego domu, gdyż wg programu pobyt Francuzów miał być krótki i tak wypełniony walkami i oficjalnymi spotkaniami, że nie było czasu na „wyrwanie” ich dla siebie. Dopiero, gdy już specjalnie przygotowany przez Krystynę pyszny bigos był już spałaszowany, okazało się, że Francuzi zostają jeden dzień dłużej. Składam to na karb partyzantki organizacyjnej naszych działaczy, którzy do końca nic pewnego nie wiedzieli.

    W turnieju szpadowym zająłem II miejsce. W puli finałowej wygrałem 5:1 z Nowakowskim oraz 5:3 z Francuzem Delpent, a przegrałem z Wieśkiem Okpiszem. Okazało się, że Nowakowski ma też tylko jedną porażkę i musieliśmy stoczyć baraż o I miejsce. Prowadziłem już 4:3 a jednak przegrałem. Nie chcę się usprawiedliwiać ale faktem jest, że zmieniłem w tej walce 5 szpad i „nie grały” prawidłowo.

    W półfinale Wiesiek miał na tej samej planszy podobne kłopoty i nie wykluczone, że mogło to być spowodowane awarią „wędki” od niedawna zawieszonej na stałe na bloczkach pod sufitem.

    Gdy zobaczyłem wybuch radości Mirka Nowakowskiego po ostatnim zwycięskim nade mną trafieniu – pomyślałem sobie, że może to i sprawiedliwiej, że on wygrał - jemu sprawiło to ogromną radość, a ja być może nie cieszyłbym się już tak bardzo. Młodzi muszą zacząć wygrywać, byle uchronili się „syfona” (zarozumialstwa).

    Na bankiecie otrzymałem dyplom i firmowy talerzyk naszego Klubu.

    Nie żegnaliśmy zagranicznych zawodników na dworcu, gdyż wyjeżdżali późno w nocy (między 200 a 300), pożegnaliśmy się więc wieczorem, do zobaczenia we Francji w przyszłym roku.


„Przegląd Sportowy”

Walczę (po prawej) z Abadie z Tuluzy. Moja szpada po trafieniu Francuza wygięła się „w pogrzebacz”, sparowana szpada przeciwnika po mym uniku przechodzi obok mojej maski.

Walczę z Keiserem (Garnison Tuluza). Mam na przegubie prawej ręki nieodstępną, gumowo-płócienną opaskę (ściągacz) wspomagającą chwyt francuskiej (prostej) rączki szpady. Nastawienie Keisera sparowałem ósmą zasłoną i właśnie jestem w trakcie doskoku do zadania odpowiedzi.

 
 
 
 

Na planszy w dynamicznym ataku, prawa noga i lewa ręka są w takim szybkim ruchu,
że ich obraz jest „poruszony”. Na przegubie prawej ręki charakterystyczna dla mnie opaska
elastyczna wspomagająca uchwyt szpady typu francuskiego – prostego.

 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery