1967 r.

 

 
    Bardzo smutno zaczął się rok 1967.

    Odeszła od nas na zawsze Astrid Ostańkowicz.

    Od nas, bo wszyscy odczuliśmy jej śmierć jako stratę kogoś z najbliższej rodziny, kogoś ważnego i bardzo bliskiego. Astrid była zjawiskiem wyjątkowym. Była nad wiek poważna, a choć miała niespełna 15 lat, wyglądała na co najmniej 18 lat, a gdy zaczęła mówić, odnosiło się wrażenie, że mówi dojrzały człowiek, posiadający tę mądrość życiową, którą daje niejeden ból w życiu zaznany. Astrid była ślicznie zbudowana, miała piękne, zdrowe ciało, była sprawna i wygimnastykowana. Brak szybkości potrzebnej szermierzowi nadrabiała skutecznie ambicją, inteligencją, uporem w walce, pilnością w treningach i tzw. „głową na karku”. Astrid myślała na planszy, co jest cechą chwalebną we florecie kobiet.

    Astrid oprócz czysto sportowych walorów posiadała wiele innych zalet. Roztaczała wokół siebie aurę dobroci, ciepła, rodzinności, koleżeństwa, była zawsze gotowa do poświęceń, godziła zwaśnionych, nigdy nikomu nie zrobiła żadnej przykrości. Zawsze znalazła czas by komuś usłużyć, pomóc, zaopiekować się i obdarzyć dobrym słowem.

    Lubiłem, by nie rzec kochałem Astrid bardzo. Darzyłem ją uczuciem szacunku, trochę braterskim, trochę chłopięcym – psotnym, trochę egzaltowanym. Astrid obdarzała mnie uczuciem przyjaźni, może nawet z przyśpieszonym biciem serca na mój widok jak to podlotek. Kiedyś w rozmowie sam na sam powiedziałem jej, że bardzo ją lubię i szanuję, a uczucie moje do niej jest i musi być platoniczne. Spuściła wtedy oczy i powiedziała; „szkoda, bo ja ciebie kocham”. Była jeszcze dzieckiem, nie rozumiała, że nie możemy mówić tym samym językiem. Imponowało mi jednak w niej to, że do życia podchodziła bardzo poważnie, rozsądnie i uczciwie. Astrid do człowieka nie wartościowego, płytkiego, nieuczciwego, czy niepoważnego szybko się dystansowała.

    Rwała się do życia, do słońca, do zwycięstw, marzyła o miłości czystej i pięknej, wzbudzała przyjaźń, zjednywała sobie ludzi, cieszyła się powszechnym szacunkiem, była dobrą duszą każdego koleżeńskiego spotkania.

    Wzruszała mnie i budziła tkliwość swoją dziewiczą skromnością, dobrocią, szlachetnością, bezpośredniością i powagą.

    Jej śmierć odczułem jako niesprawiedliwy, ślepy i okrutny cios losu.

    Astrid ! – nigdy o Tobie nie zapomnę, niechaj aniołki w niebie przyjmą Cię do swego grona, niech kochają Cię w niebie wszyscy tak serdecznie jak myśmy kochali Ciebie na ziemi, niechaj otoczą Cię takim ciepłem, jakim Tyś nas otaczała na tej ziemi, która dzięki Tobie była jaśniejsza i lepsza. Śpij aniołku słodko.

Kondukt pogrzebowy na cmentarzu we Wrocławiu, za trumną idzie red. Czesław Ostańkowicz z żoną Krystyną – z twarzą zakrytą czarną, żałobną woalką, autor pamiętnika G.F. to druga z osób od prawej niosąca na swych barkach trumnę ze Ś.P. Astrid.
     Z tego, co mi jest wiadome, przyczyną śmierci tej cudownej istoty był tragiczny w skutkach splot zdarzeń: Astrid na kilka dni przed śmiercią była na obozie treningowym. W czasie treningu skręciła sobie nogę w kostce. Nikt nie przypuszczał, ona też, że gdzieś wewnątrz nogi nastąpiło pęknięcie naczyńka krwionośnego, które następnie zamieniło się w skrzep. Ostatnie dwa dni Astrid na obozie już nie trenowała, bo wciąż bolała ją stopa w stawie skokowym. Po powrocie do Wrocławia Astrid zrobiła sobie gorącą kąpiel, w czasie której naczynia krwionośne rozszerzyły się a skrzep ruszył w kierunku serca. Gdy skrzep doszedł do zastawek sercowych – zaczopował je i zatorował krwioobieg. Astrid prawdopodobnie poczuła, że dzieje się z nią coś niedobrego, być może chciała wstać, sięgnęła po ręcznik, bo znaleziono ją potem z ręcznikiem na ręku w wannie, twarzą w dół. Straciła przytomność, upadła do wody i utopiła się.


 

* * * * * 

Pierwsze kroki szermiercze uczestników szkółek 

    W styczniu 1967 r. przeprowadziłem pierwszy krok szermierczy swoich wychowanków ze szkółki szermierczej, którą prowadziłem i trenowałem od roku.

    Wśród dziewcząt zwyciężyła Waldemara Budysz, wśród chłopców wygrał Zygmunt Listowski przed Kazimierzem Górniakiem (późniejszym Prezesem naszego Klubu!).

Uczestnicy szkółki szermierczej, w której autor pamiętnika był instruktorem prowadzącym. Wśrod stojących od lewej; czwarty to Jerzy Wykęgała, piąty Jacek Dzięglewski, siódma Pani Helena Serbeńska, w środku w białej koszuli i w krawacie autor pamiętnika G.F., przede mną Waldemara Budysz, obok mnie po mojej lewej stronie Kazimierz Górniak, późniejszy inżynier i Prezes naszego Klubu, drugi z klęczących to Zbyszek Brzuchacz.


    W pierwszym kroku szermierczym rozegranym rok później zwyciężył mój bratanek i chrześniak Witek Falkowski (wyemigrował później do Kanady) przed Piotrem Czerniakiem. Zawody te sędziował Jerzy Kłosowicz. Wśród dziewcząt zwyciężyła Halinka Cichoń przed Ewą Lewandowską.

 

    11 lutego 1967 r. w Bydgoszczy, w turnieju „A” zająłem 12-te miejsce we florecie.

 

* * * * * 

BUKARESZT, 23-28 lutego 1967 r.

Ten wycinek zawiera wywiad prasowy powitalny na lotnisku Baneasa w Bukareszcie, 
którego wcale ze mną nie przeprowadzono; - prasa rumuńska kłamie! Wydaje mi się,
że któryś 
z redaktorów tej gazety dowiedział się od zawodników rumuńskich,
którzy startowali 
w Międzynarodowych, Indywidualnych Mistrzostwach Polski
w szpadzie w Krakowie 13.05.1966 r., 
że na zawody do Bukaresztu przylatuje
z Polski aktualny Wicemistrz Polski w szpadzie i „zmajstrował” 
fikcyjny
wywiad prasowy ze mną rzekomo przy powitaniu na lotnisku, ale
jak wspomniałem - wywiadu 
takiego nie udzielałem.


    Wyjazd do Bukaresztu otrzymała nasza klubowa drużyna szpadowa (wzmocniona jedynie Michałem Butkiewiczem z Warszawianki) w nagrodę za zdobycie drużynowego wicemistrzostwa Polski w szpadzie w 1966 r.

    Do Bukaresztu polecieliśmy w następującym składzie:

  • Jacek Dzięglewski – kierownik ekipy i zarazem zawodnik – szpadzista.
  • Michał Butkiewicz,
  • Wiesław Okpisz,
  • Jerzy Okraszewski
  • i ja.
Park wolności w Bukareszcie, stoją od lewej: Ljuba Savic z Jugoslawii, Wieslaw Okpisz, Michał Butkiewicz z Warszawianki, Jerzy Okraszewski i autor pamiętnika G.F. – w berecie „z antenką”, zdjęcie robi Jacek Dzięglewski nasz kapitan reprezentacji. Z wyjątkiem naszego przyjaciela z Jugosławii Ljuby Savicia – była to wtedy, w Rumunii drużyna reprezentacji Polski w szpadzie.

    Wystartowaliśmy raniutko z Okęcia i na wysokości 4.000 do 6.000 m. lecieliśmy nad Polską, Czechosłowacją i nad Węgrami lądując w Budapeszcie. W samolocie obyło się i tym razem bez przykrych niespodzianek. W Budapeszcie postanowiliśmy wyskoczyć z lotniska do miasta, gdyż mieliśmy trochę czasu do odlotu samolotu do Bukaresztu w ramach przesiadki.

    Załatwiliśmy formalności paszportowe i w autobus. Niedaleko jednak ujechaliśmy. Autobus stanął w połowie autostrady z lotniska do miasta. Kierowca autobusu wyskoczył z szoferki i pobiegł gdzieś do przodu a pasażerów zostawił w zamkniętym autobusie (drzwi autobusu otwierały się pneumatycznie uruchamiane przyciskiem w szoferce).

    Dopiero nasze bębnienie w szyby zwróciło jego uwagę na nas i wypuścił nas na zewnątrz. Powodem korka na autostradzie był makabryczny wypadek. Podróżny z N.R.F-u wjechał swoim nowiutkim Oplem – Rekordem pod duży MAVAG – autobus pasażerski – kilkutonowy. Zderzenie czołowe na dużej szybkości, pasażerka Opla zabita na miejscu, we wraku samochodu widoczne były zmiażdżone nogi kobiety, wszystko zalane rozbryzgami krwi, przód Opla zmiażdżony, silnik ścięty w górnej jego części, jeszcze buchała para, czuć było opary benzyny. Na szczęście w nieszczęściu nie wybuchł pożar, bo tragiczne skutki kolizji byłyby jeszcze straszniejsze. Zrobiło mi się niedobrze, odechciało mi się atrakcji Budapesztu. Pokręciliśmy się po mieście, odwiedziliśmy znajome kąty i wio na lotnisko.

    Do Bukaresztu zalecieliśmy w dobrej formie. Zakwaterowano nas w hotelu „Cismigiu”, przy ulicy Cismigiu, obok parku Cismigiu, stołowaliśmy się w restauracji Cismigiu – jak Boga kocham, nie wiem co to znaczy?

    W turnieju drużynowym zajęliśmy trzecie miejsce za ZSRR i NRD, pozostawiając w pobitym polu ileś tam reprezentacji Rumunii.

    Turniej indywidualny w szpadzie wygrał Witebski przed Schultze. Biłem się fatalnie. Nie wiem co miało na to wpływ, może gratary rumuńskie smażone na wolnym ogniu, może brud i ciągłe komplikacje żołądkowe z tym związane, a może po prostu spadek formy.

    Na zakończenie turnieju byliśmy podejmowani bankietem w reprezentacyjnym kompleksie hotelowo-restauracyjnym „Ambasador”. Pierwszy raz uczestniczyłem w takiej uczcie, że za każdym biesiadnikiem stał jeden kelner i zgadywał, czym by tu usłużyć konsumentowi. Rozpuszczony taką wspaniałą obsługą zjadłem i wypiłem wina trochę za wiele. Do tego nieopatrznie zjadłem oliwki w jakiejś zalewie, które jak się później okazało zrobiły „rewolucję” w moim przewodzie pokarmowym. W niedługi czas po bankiecie odwieziono nas na lotnisko.

    W drodze powrotnej byłem już tak pewien, że jestem odporny na chorobę morską w samolocie, że przed odlotem nie zażyłem avio-marinu. Miałem gorzko (dosłownie) tego pożałować, chorowałem od startu samolotu w Bukareszcie, z międzylądowaniem w Budapeszcie, do samej Warszawy. Na lotnisku Okęcie wszyscy pasażerowie wysiedli a ja siedziałem w fotelu samolotu wymęczony i blady jak trup. Przy wysiadaniu podtrzymywały mnie stewardessy, co ze mnie za „macho”? - mizerak nie chłop.

Na ulicy Bukaresztu, stoimy przed hotelem „Ambasador”, w którym odbywał się pożegnalny bankiet z udziałem szermierzy ekip uczestniczących w turnieju, stoją od lewej: Jerzy Okraszewski, Wiesław Okpisz, autor pamiętnika G.F., zdjęcie to pstryknął Jacek Dzięglewski.
 
Bukareszt, stoliki restauracji na otwartym powietrzu. Siedzą od lewej : Jurek Okraszewski, autor pamiętnika G.F. i Jacek Dzięglewski. To właśnie tu Jacek zagrał w obnośną loterię pieniężną u jakiegoś ulicznego ajenta tamtejszego toto-lotka i... wygrał 50 lei. Popijamy winko, które postawił szczęśliwy gracz.
Stoimy z Jackiem i Jurkiem przed Atheneum. Byliśmy tam w środku, wnętrze robiło wrażenie sali koncertowej.
Bukareszt, stoimy: Wiesiek, G.F. i Michał Butkiewicz pod konnym pomnikiem jakiegoś historycznego, wojskowego bohatera Rumunii. W głębi po prawej agencja „TAROM” – rumuńskich linii lotniczych.
Przed hotelem „Cismigiu”, w którym byliśmy zakwaterowani, stoją od lewej : G.F., Jacek Dzięglewski i Wiesław Okpisz. Jacek wertuje rozmówki polsko-rumuńskie ale i bez tego Jacek świetnie dawał sobie radę we wszelkim porozumiewaniu się z innymi nacjami.
 "Słowo Polskie” z 18.03.1967 r.

„Gazeta Robotnicza” z 22.03.1967 r.

„Gazeta Robotnicza” z 24.03.1967 r.

 „Wieczór Wrocławia” z 16.04.1967 r.

„Gazeta Robotnicza” z 27.04.1967 r.

„Wieczór Wrocławia” z 28.04.1967 r.


* * * * * 

IV Ogólnopolska Spartakiada w Szermierce, Gdańsk 2-7 maja 1967

będąca jednocześnie Szermierczymi Indywidualnymi Mistrzostwami Polski

 

 
 
 

"Wieczór Wrocławia" 

 



Karta uczestnictwa w IV Ogólnopolskiej Spartakiadzie w Szermierce, Gdańsk 2-7 maja 1967 r.

 

    Kierowniczką naszej ekipy spartakiadowej była przemiła Pani mgr Krystyna Stachowska z WKKFiT Wrocław. Krysia dbała o nas jak matka a dzięki swej wspaniałej urodzie, inteligencji i energii potrafiła dla naszej ekipy dolnośląskiej wszystko zdobyć i załatwić. Potrafiła do naszej rozwydrzonej i czasem skłóconej, rywalizującej ze sobą zbiorowości indywidualistów - wprowadzić atmosferę zwartości, poczucia jedności i zgody.

Gdyby nie chuligański wyczyn Adama Medyńskiego moglibyśmy zająć dobre miejsce w punktacji ogólnej województw, może 4 lub 5, a przez „Medyka” spadliśmy na 8-me. Otóż Medyński po komendzie sędziego „stój” ciął z wściekłością szablą kilkakrotnie leżącego zawodnika, któremu w dodatku spadła maska. Adam został za to zdyskwalifikowany, a jego dorobek (miał szansę wejść do półfinałów – byłaby masa punktów dla Dolnego Śląska) przepadł.

    Mnie obrona mego tytułu zupełnie nie wyszła. W półfinale miałem decydującą, ostatnią walkę z Januszem Kurczabem, jeśli wygram – finał. Prowadziłem już 4:3 ale przegrałem. Los dał mi jeszcze jedną szansę – będę miał baraż o wejście do finału, ale los ten okazał się być złośliwym - w barażu spotkam się znów z ... „nie leżącym mi” Kurczabem.

Nie mam szczęścia do Janusza, „zacukał” mnie w dogrywce 5:1. Ostatecznie zająłem w turnieju 10-te miejsce. Mimo, że pragnąłem zająć wyższe miejsce i dostałem bańki, to zauważyłem, że lepiej mi się bije w turniejach rozgrywanych systemem grupowym.

    W Gdańsku jednak nie miałem swojego dnia. A może byłem zmęczony wcześniejszym turniejem floretowym ?

 
 „Przegląd Sportowy” z 6.05.1967 r.



Spartakiada 1967 r. – autor pamiętnika pod pomnikiem Neptuna na Długim Targu.
Spacerujemy po uliczkach gdańskiej starówki, od lewej: G.F., Leszek Srzetuski, Jerzy Kłosowicz, mgr Krystyna Stachowska z WKKFiT i Janusz Dąbrowski.
 
Gdańsk, stoimy od lewej: Kaziu Górniak, Leszek Skrzetuski, Ryszard Walkowiak, Miroslaw Nowakowski, Janusz Dąbrowski, autor pamiętnika G.F. i trener Jerzy Kłosowicz.





* * * * * 

TULUZA, czerwiec 1967 r.

    Po raz pierwszy jedziemy do Tuluzy. Dotychczas słyszałem o tym mieście z książki o Toulouse – Lautrecu oraz widziałem to miasto na mapie w południowej Francji.

            Jedziemy w składzie:

  • Prezes W.K.Sz. „Kolejarz” – mgr Eugeniusz Pussak
  • Viceprezes - „ -    mgr Władysław Jurczak
  • trener    -    Jerzy Kłosowicz
  • tłumacz, moja siostra    -    Maria Falkowska
  • floret kobiet    -    mgr inż. Olga Walewska
  • szpada:
    - mgr inż. Leszek Skrzetuski,
    - mgr inż. Wiesław Okpisz,
    Konrad Ostańkowicz
    i autor pamiętnika G.F.

    Jechaliśmy do Paryża przez cały czas w wagonie, do którego wsiedliśmy we Wrocławiu. Podróż minęła bez zdarzeń wartych odnotowania, może z wyjątkiem „chrzcin” Konrada, który miał do nas nieutulony żal, że zrobiliśmy to „od serca”.

    Do Paryża przyjechaliśmy o 720 i czekaliśmy chwilę, gdyż miał po nas wyjść działacz francuski i przewieźć nas na dworzec d’Austerlitz, ale pomylił dworce i przyjechał po nas dopiero po jakimś czasie.

Wsiedliśmy w metro i przyjechaliśmy na dworzec d’Austerlitz. Tam otrzymaliśmy wałówkę: bułeczki, salami, konserwy, owoce i coś do picia. W wagonie stłoczyliśmy się w jednym przedziale wśród normalnego ruchu pasażerów – Francuzów. Na trasie Wrocław – Paryż zajmowaliśmy jednak 3 do 4 przedziałów tak, że chwilami mogliśmy odpoczywać leżąc, co przy półtoradobowej podróży ma istotne znaczenie dla formy. Na trasie Paryż – Tuluza nie było już o tym mowy. Poprzebieraliśmy się w klubowe overole wyodrębniając się z otoczenia i staraliśmy się jakoś zabić dłużący się czas. Z Paryża wyjechaliśmy o 8 z minutami, do Tuluzy dojechaliśmy po godz. 16:00.

 
Na zdjęciu na peronie – drugi z lewej autor pamiętnika G.F., w środku najwyższy – Leszek Skrzetuski, Ola Walewska i moja siostra Maria Falkowska – obie z bukietami kwiatów.
Na zdjęciu w redakcji – druga od lewej Nicol Boiver, Michele Barbarou, moja siostra Maria Falkowska, Konrad Ostańkowicz, dwóch zawodników francuskich, autor pamiętnika G.F., Leszek Skrzetuski, Oleńka Walewska – Siekierka.

    I teraz powitanie jakiego nikt nam dotychczas nie zgotował. Na dworcu prawie cała ekipa tuluzjańskich szermierzy, przedstawiciele prasy i radia, fotoreporterzy, dziewczęta w strojach regionalnych okręgu Tuluzy, przedstawiciel merostwa i władz sportowych. Wśród dziewcząt witających nas na dworcu, urodą zwracała na siebie uwagę piękna, zgrabna brunetka o czarnych, iskrzących i trochę rozmarzonych oczach. Zjawiskowa uroda powalająca mężczyzn jednym spojrzeniem spod długich, wachlarzowych rzęs. Później dowiedziałem się, że ma 17 lat a na imię Suzanne. Zakrzątnąłem się by przebywać dłużej w jej towarzystwie.

    Na dworcu poznaliśmy przedstawicieli polonii tuluzjańskiej z przemiłym Jankiem Kotrasem i Kaziem Antczakiem, który od tej chwili niestrudzenie tłumaczył nasze gadulstwo i odpowiedzi naszych interlokutorów.

    Zamieszkaliśmy w hotelu d’Orleans, walczyliśmy w dużej hali sportowej służącej dżudokom i karatekom.

    W turnieju szpadowym, choć dobrze się czułem, nie odegrałem większej roli. W I eliminacji zająłem 1 miejsce, później w pucharowej 32-ce pokonałem jakiegoś fechmistrza francuskiego 10:1, a w walce z 16-tki do 8-mki przegrałem z Francuzem Pardo, późniejszym zwycięzcą tego turnieju. Walka była dość dziwna, nie zdawałem sobie sprawy z klasy przeciwnika i objąłem wyraźne prowadzenie 5:1, potem Pardo systematycznie mnie dochodził; 5:3, 6:4, 7:6, 7:7, dubel i 8:8, dubel 9:9 i... przegrałem 9:10!

    Gdybym wiedział, że to mistrz armii francuskiej, nie popuściłbym gdy wysoko prowadziłem i może udałoby mi się go pokonać. Trudno, za brak zaciętości w walce nie pierwszy raz zapłaciłem porażką. Do finału wszedł za to Wiesiek Okpisz i ostatecznie zajął II-gie miejsce właśnie za Francuzem Pardo.

    Wręczenie nagród i pucharu nastąpiło w domu towarowym Armanda Thiery, bardzo uroczyście, przy lampce wina oraz obrzydliwego, anyżkowego Pernod. Nie odstępowała mnie Suzanne Cuq i ściągała ze stołu dla mnie najlepsze smakołyki i słodkie wina. Ze stołu nagród otrzymałem czarną aktówkę, w której był ładny krawat. Wiesiek zafasował piękną marynarkę.

    Następnego dnia ruszyliśmy na zakupy. Leszkiem zaopiekowała się Martine Claustre, Wieśkiem - Michelle Barbarou, a mną... wiadomo. Chciałem kupić ładne rzeczy dla Krysieńki oraz sobie i Okrasiowi jakieś koszule i pola. Suzanne intrygowało, komu to kupuję, tyle damskich rzeczy i dla dobra sprawy skłamałem, że dla siostry. Dałem Suzanne swoją portmonetkę i zrobiłem bardzo dobrze. Suzanne pilnowała moich interesów jak oka w głowie, wykłócała się ze sprzedawcami o jakość i cenę towarów, pilnowała wydawania reszty. Suzanne miała mniej więcej te same wymiary co Krysia (jak ja jednak uwielbiam wysokie, smukłe niewiasty) przymierzała nawet to i owo, by sprawdzić czy ładnie leży na kibici. W ten sposób dokonane zakupy okazały się bardzo korzystne.

    Zostaliśmy później z Marychną i Leszkiem zaproszeni do Państwa Kotrasów, gdzie poznałem Janka żonę Therese, córkę Francoise i babcię. Synek Janka – Jean-Ives nie odstępował mnie na sali, nosiłem go „na barana” i rozmawialiśmy „na migi”.

    Janek pokazał nam różne pamiątki – polonica, jakie z pietyzmem zachował w domu, a w ogrodzie kwitnie macierzanka, słoneczniki, maki i chmiel.

    Najprzyjemniejsza jednak była eskapada samochodami na potańcówkę. Martine, Lulu, Barbarou i inni zawieźli nas kilkanaście kilometrów za Tuluzę do uroczego lokalu położonego na wysokim brzegu Garonny. W pobliżu wejścia, w płytkim baseniku pływały złote i czerwone rybki, była fontanna (wtedy nieczynna), a wszystko to podświetlone kolorowymi reflektorami.

    Mieliśmy kłopot z wejściem, bo nie chciano wpuścić Konrada, który wybrał się do lokalu bez marynarki i w dżinsach. Potrafiąca wszystko załatwić Martine wypożyczyła od szatniarza jakąś marynarkę i w końcu weszliśmy. Minęliśmy dwie sale, miejsca dla nas były w trzeciej, której ściany wyłożone były kunsztownymi boazeriami, wisiał rozłożysty żyrandol z jelenich rogów, stoły i ławy były dębowe. W tej oryginalnej scenerii „szaleliśmy” z Suzanne w tańcu na parkiecie. Orkiestra grała więcej niż dobrze. Suzanne świetnie tańczy (chodziła do szkoły baletowej), ale nie lubi szybkich rytmów, które ja dla odmiany uwielbiam, ale atmosfera stała się tym romantyczniejsza i miła. Rozmawiałem z Suzanne po rosyjsku, gdyż uczy się tego języka, a ja nie dość, że kilka lat w szkole i 1,5 roku na Uniwerku Wrocławskim, to jeszcze mój Ojciec przed egzaminem z rosyjskiego przez dwa miesiące rozmawiał ze mną w domu tylko po rosyjsku (efekt: „5” w indeksie – Ojciec studia leśne skończył w Petersburgu).

    Wieczór był bardzo miły, późno w nocy koleżanki i koledzy szermierze odwieźli nas do hotelu w Tuluzie.

    Polubiliśmy wszyscy bardzo i zaprzyjaźniliśmy się z Kaziem Antczakiem, polskim studentem chemii, studiującym w Tuluzie.

Przed salą, w której rozegrany został turniej szermierczy imienia Armanda Thiery, stoją od lewej Kazimierz Antczak, Martne Claustre, Oleńka Walewska, Leszek Skrzetuski, Prezes Eugeniusz Pussak, francuski dzialacz – Le Bonb, niżej Wiesiek Okpisz i autor pamiętnika G.F.

    Kaziu był bardzo uczynny i niezmordowany w tłumaczeniu naszego nieustannego gadulstwa. Zrobił dla mnie nawet więcej; ponieważ wyraziłem chęć zagrania w ping-ponga, wsadził mnie w swój samochód, zawiózł do dzielnicy studenckich akademików gdzie w świetlicy rozegraliśmy kilka partii. Później Kaziu wstąpił do swojego kolegi, z którym wymieniłem mój pasek z góralską, mosiężną sprzączką na pióro Waterman, po czym Kaziu pokazał mi swój pokoik sublokatorski, a gdy dowiedział się, że moja Krysia gra w tenisa – ofiarował swą rakietę „Maxply”.

    Był to wyjazd obfitujący we wrażenia i pozostawił przemiłe wspomnienia. Po drugim turnieju, na dochodzenie, już w ścisłym kolejarskim gronie (Międzynarodowa Federacja Komunikacyjnych Klubów Sportowych) zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia, które później zamieszczone zostały w miejscowym dzienniku „La Depeche du Midi”.

    Jedną z atrakcji pobytu w Tuluzie było zwiedzenie redakcji tego dziennika (jeden ze sponsorów tego turnieju), gdzie w pewnym momencie widziałem na metalowej płycie matrycę zdjęcia naszej ekipy witanej na tuluzjańskim dworcu kolejowym. Redakcja zrobiła na mnie imponujące wrażenie.

    Wieczorem, w dniu wyjazdu żegnani byliśmy przez wszystkich zawodników, dziewczęta i działaczy francuskich oraz przez przedstawicieli miejscowej Polonii.


 
Przed stołówką: tyłem stoi w białych dżinsach trener Jerzy Kłosowicz, na kolanach Martine Claustre opala się Kaziu Antczak, obok nich na schodach autor pamiętnika G.F., u góry w białym dressie Falcou.
 
Przed salą judo i karate, stoją od lewej: Konrad Ostańkowicz, Wiesław Okpisz, Leszek Skrzetuski, Prezes naszego Klubu Pan Eugeniusz Pussak, monsieur Le Bonb, autor pamiętnika G.F. i Pan Władysław Jurczak.
 
Dwie urocze florecistki z Tuluzy: Michele Barbarou i Suzanne Cuq.
 
Ekipa francuskich szermierzy i działaczy TCMS – Toulouse Cheminots Marengo Sports – czwarty od lewej Ghislain Dosnon, obok Martineau Claustre, Michelle Barbarou, trzeci od prawej – ojciec Michelle – monsieur Barbarou.
Ekipa polska w Tuluzie 1967 r., od lewej: Kazimierz Antczak miejscowy tłumacz – student chemii na Uniwersytecie w Tuluzie, Prezes W.K.Sz. „Kolejarz” Pan mgr Eugeniusz Pussak, Leszek Skrzetuski, autor pamiętnika G.F., Wiesław Okpisz, Olga Walewska – Siekierka, Konrad Ostańkowicz, trener Jerzy Kłosowicz, Wiceprezes naszego Klubu Pan mgr Władysław Jurczak.
Hotel d’Orleans, w którym mieszkaliśmy w Tuluzie, ja mieszkalem na I-szym piętrze po prawej, rano gdy wychodziliśmy z pokoju, zaglądaliśmy przez barierkę wewnętrznego balkonu tego westybulu - co też smacznego podano nam na śniadanie.
Gmach merostwa w Tuluzie, gdzie byliśmy w odwiedzinach u mera miasta.

* * * * *
 
i oto stało się

 

NAJWSPANIALSZA KOBIETA ŚWIATA powiedziała TAK i stała się moją żoną.

    Krysię poznałem na zawodach szermierczych w budynku Szkoły Podstawowej na ul. M. Reja we Wrocławiu u schyłku roku 1965. Na salę szermierczą weszły dwie piękne blondynki w różowych pilśniowych kapeluszach typu sombrero z różowymi paskami pod brodę. Przewyższały się wzajemnie swoją urodą (Basia K. znalazła się nawet w albumie „Polska” jako przykład urody polskich dziewcząt!) jednak Krystyna miała w sobie jakąś anielską posągowość, jakieś dostojeństwo narzucające szacunek do tej kobiety. Zostałem wprost porażony w serce „strzałą amora”. Krystyna weszła z siostrą na salę umówiona z moim trenerem Jerzym Kłosowiczem którego poznała wcześniej. Trąciłem łokciem kolegę siedzącego obok mnie na sali szermierczej i powiedziałem: „widzisz tę piękną dziewczynę?”, odpowiedź: „którą?”, ja że tą posągową, która jakby nie zauważała przyziemności tego świata. Kolega : no widzę, a znasz ją? Ja na to : nie znam, ale wiem, że na pewno będzie nazywała się Falkowska. Gdy już później przedstawiłem Krystynę memu Ojcu, który dobrze znał się na ludziach, gdy z nią porozmawiał - został nią oczarowany tak jak ja i pamiętam jak powiedział: Grzesiu poznałeś cudowną istotę o niespotykanie szlachetnej osobowości, pamiętaj, dobądź z siebie najlepsze cechy charakteru, szanuj ją i staraj się żyć tak, by być jej godnym. Święte Ojca słowa, pokochałem Krystynę na całe życie, starałem się być, przede wszystkim dla niej, uczciwym człowiekiem, nie przysparzać jej trosk i obdarzać ją najszlachetniejszymi uczuciami miłości i szacunku, na które ze wszech miar zasługuje. Tak myślę, że choć inni mężczyźni są bogatsi, mają sławę, władzę, otoczeni są blichtrem tego świata, to wszystko nic, ja i tak jestem najszczęśliwszym mężczyzną świata, bo mam zaszczyt być towarzyszem życia tej wspaniałej, szlachetnej kobiety!

Najbardziej kochane: Krystyna i mój Klub. 16.09.1967 r.

* * * * *
Katowice – turniej „A”, wrzesień 1967 r.
„Wieczór Wrocławia” z 7.09.1967 r.

    W katowickim turnieju dostałem duże baty, zająłem dopiero 41 miejsce. Odpadłem w I eliminacji, dopiero w dogrywkach od 41 do 48 miejsca nie przegrałem żadnej walki, to mi się często zdarza, nie potrafię rozgrzać się, zwłaszcza pobudzić ducha bojowego i ... wylatuję od razu z turnieju.

„Słowo Polskie” z 16.09.1967 r.

 

* * * * * 

Dzień Kolejarza 16 – 17 września 1967 r.

 

„Wieczór Wrocławia” 16.09.1967 r.

„Gazeta Robotnicza” z 16.09.1967 r.

„Wieczór Wrocławia” z 18.09.1967 r. 

 

„Słowo Polskie” z 19.09.1967 r.

 
„Przegląd Sportowy” z 21.09.1967 r. 

Przed wejściem do naszego Klubu: mój kochany trener Jerzy Kłosowicz ze swoim „antytalentem” – autorem pamiętnika G.F.
Grupa zawodniczek, zawodników i sympatyków na podwórku przed naszym Klubem we Wrocławiu na ul. Krasińskiego 30, stoją od lewej: moja siostra Dorota Falkowska-Adamiec, moja żona Krystyna Falkowska, druga moja siostra Maria Falkowska-Hnatyszak, córeczka siostry Doroty - Zosia Adamiec, mój wielki przyjaciel Jerzy Okraszewski, Elżbieta Panek, blondynka – zawodniczka z Tuluzy, pochylająca się i „przyprawiająca mi rogi” Martineau Claustre z Tuluzy, Wiesław Okpisz, Michelle Barbarou z Tuluzy, Hania Pussakówna, zawodnik z naszej szkółki szermierczej, Pani Helena Serbeńska – nasza „Mateczka”, Ryszard Walkowiak, Rusiu Sojka - oddany całym sercem Klubowi i koleżeństwu, i chyba żona Rysia Walkowiaka?, siedzi na ziemi autor pamiętnika G.F.
Walka barażowa w turnieju floretowym, sprawdzamy kamizelki elektryczne z Krzysztofem Głowackim.
Wręczenie nagrody - kryształowej cukiernicy - i dyplomu za zwycięstwo w turnieju floretowym. Pierwszy z lewej Prezes Pan Eugeniusz Pussak – trzyma tę cukiernicę, Pan dr Bolesław Morawski ściska moją dłoń z gratulacjami, autor pamiętnika G.F. i Krzysztof Głowacki. Migawka aparatu utrwaliła moment gdy Krzysztof podchodził do nagradzających, bo wywołano jego nazwisko, gdy wcześniej wywołany do nagrody za I m. G.F. szedł jeszcze korytarzem do tej sali. Usłyszałem swoje nazwisko, więc przyspieszyłem kroku i w ostatniej chwili wszedłem przed Krzysztofa. Chyba wyszło z mojej strony trochę nie ładnie wobec Krzysztofa (bo skoro już drugi Krzysztof został wywołany do nagrody to mogłem zaczekać za nim na jego uhonorowanie) za co go później przeprosiłem.

Bankietujemy przy stole na całego, od lewej: Kazimierz Mądrzak, Basia Jurczak, Łukasz Florian, nad nim Pan Władysław Jurczak, Janek Kirschke, autor pamiętnika G.F., Jerzy Okraszewski, Hania Drapalanka-Kłosowiczowa i mój kochany trener Jerzy Kłosowicz.

 

* * * * * 

Ogólnopolski Turniej Klasyfikacyjny „A”, Poznań, 12-16 grudnia 1967 r.

    W Poznaniu, na turnieju „A” pamiętam zabawny incydent. Po zakwalifikowaniu się przeze mnie do szerokiego finału pobiegłem na obiad. Gdy wróciłem do hali sportowej byłem już trochę spóźniony i w szatni zastałem przebranych już w białe dresy szermiercze trzech najlepszych polskich szpadzistów: Gonsiora, Nielabę i Andrzejewskiego. Oni już wiedzieli kogo los przydzielił mi za pucharowego przeciwnika w „16-tce”. Poprosili żebym zgadł którego z nich mam za przeciwnika? Sycili wzrok moim zawodem z niekorzystnego dla mnie losowania i ucieszyły ich moje słowa: „po co się będę przebierał, przecież moja porażka z którymkolwiek z nich jest pewna i to tylko formalność”. Okazało się, że przypadł mi Bogdan Gonsior i chociaż doskonały to zawodnik, to postanowiłem „drogo sprzedać skórę”. Doktor Gonsior trochę mnie zlekceważył, wygrałem pierwszą walkę, w drugiej Bogdan pokazał swoją wielką klasę i wygrał ze mną wysoko, ale w trzeciej walce dałem z siebie wszystko i pokonałem tego wielkiego szpadzistę. Zauważyłem u siebie taką cechę, że gdy ktoś okazuje mi lekceważenie to staram się wykazać mu swoje walory zawodnicze, wywalczyć na jego skórze szacunek dla mnie. Szkoda tylko, że nigdy nie potrafiłem wzbudzić w sobie takiej złości bojowej, takiej przemożnej chęci dołożenia przeciwnikowi (exemplum: A. Medyński), bo to bardzo pomaga w mobilizacji do zaciętości w walce na planszy, widocznie za bardzo kocham ludzi jak na potrzeby bojowego szermierza.

„Przegląd Sportowy” z 17.12.1967 r.

Plakietka Hotelu Poznańskiego, w którym nocowaliśmy podczas turnieju klasyfikacyjnego w Poznaniu.

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery