1966 r. III cz.

V Mistrzostwa Krajów Demokracji Ludowej
Wrocław, Hala Ludowa, maj 1966 r.

 
      Wtorek 23 maja 1966 r., godz. 830  rano, turniej indywidualny w szpadzie. Mam grupę eliminacyjną składającą się z 4 zawodników, trzech wchodzi i tylko jeden odpada ! Pomyślałem sobie przed walkami, że tym pognębionym nie będę ja... pomyliłem się.

      Pierwszą walkę przegrałem z Jackiem Żemantowskim. Z tą porażką wiąże się pewna niechlubna dla nas obu historia. Otóż w ćwierćfinale niedawno zakończonych Mistrzostw Polski w Krakowie, gdy zapewnione już miałem wejście do półfinałów; - podszedł do mnie Jacek Żemantowski i porosił mnie o oddanie mu walki między nami, dzięki czemu on wejdzie dalej a odpadnie jakiś Niemiec. W zamian obiecał, że na najbliższych zawodach, niezależnie od ich rangi zrewanżuje się „oddaniem długu”. Nie musiałem oddawać mu tej walki (jako prawnik rozumiem, że nie jest to fair w stosunku do innych zawodników, ale tu pokrzywdzonym miał być Niemiec, co trochę zagłuszyło moje poczucie sprawiedliwości), ależ w końcu czego nie robi się dla kolegów. Oddałem mu tę walkę 3:5.

       Teraz przed pierwszą walką w I eliminacji Mistrzostw KLD właśnie z Żemantowskim byłem pewien, że słowa dotrzyma, gdy przypinałem się do kabla bębnowego przypomniałem mu o tym słowami: „Jacek, umowa stoi, oddajesz tę walkę”, na co Jacek ze świętym oburzeniem: „stary, umowa stoi, ale nie w tej rangi zawodach”. Takiego warunku wcześniej nie było. Po prostu Jacek rakiem wycofał się z umowy, żal mu było tego wyniku, tylko mógł mi to powiedzieć na samym początku zawodów. Teraz, w ostatniej chwili przed walką trochę mnie zdenerwował i wytrącił mnie z nastawienia, że do tej walki przykładać się nie muszę.

Jacek świadom, że i tak postąpił nie najładniej zaczął walkę z ogromnym animuszem i zanim rozgrzałem się fizycznie i psychicznie wygrał ze mną 2:5.

       Następnie przegrałem zasłużenie z Węgrem B. Nagym (później II miejsce w turnieju indywidualnym) 3:5, wreszcie decydującą walkę przegrałem z Rumunem Moldaneschim 4:5. Koniec. Wyleciałem z turnieju w I eliminacji. Cała zabawa trwała zaledwie 20 minut.

       Wkrótce po Mistrzostwach Polski – P.Z.Sz. zażądał złożenia przeze mnie wniosków paszportowych na wyjazd na Mistrzostwa Świata 1966 w Moskwie. Papiery te wysłałem.

Teraz po kompromitującej porażce w I eliminacji turnieju indywidualnego KDL mój paszport na Mistrzostwa Świata uratować bym mógł chyba tylko odnosząc same zwycięstwa w turnieju drużynowym.

 

  

Mistrzostwa Drużynowe KDL w szpadzie, 25 maja 1966 r.

Jestem członkiem pierwszej reprezentacji Polski w szpadzie !

Oto skład drużyny:
1.      Kazimierz Barburski
2.      Bogdan     Gonsior
3.      Henryk      Nielaba
4.      Mikołaj     Pomarnacki
5.      Ryszard    Rutkowski
6.      Grzegorz  Falkowski

    W pierwszym meczu przeciwko Rumunii nie zostałem wyznaczony do drużyny, wystawiono mnie do meczu z Bułgarami. Wygrałem 3 walki, czwartą z Baranowem przegrałem 4:5. Nie byłem zadowolony, tego Baranowa „miałem już na widelcu”, jednak nie „docisnąłem” i w efekcie „umoczyłem”. Później cały dzień siedziałem bezczynnie wśród chłopaków walczących z Niemcami, Węgrami i pomagałem im jak mogłem: reperowałem szpady, prowadziłem dodatkowy, taki podręczny protokół walk, by koledzy wiedzieli „kto z kim, kiedy” i ile trafień możemy dostać w razie stanu 8:8 itd. Na polecenie Pułkownika Fokta oddałem nawet swoją bluzę szpadową Kaziowi Barburskiemu, który przyjechał na salę bez swojej. Siedziałem tylko w cienkiej bluzie overolu i całkowicie wystygłem w ogromnej i chłodnej sali głównej Hali Ludowej.

Dosłownie na 10 minut przed ważnym i bardzo trudnym meczem ze Związkiem Radzieckim przyszedł do mnie Pułkownik Fokt i oznajmił, że będę reprezentował Polskę w tym spotkaniu. Zostałem zaskoczony tą decyzją. Byłem głodny, nie rozgrzany, kompletnie wyziębiony („zastygły”), apatyczny, uśpiony i kompletnie nie przygotowany psychicznie i fizycznie do walki z tak trudnymi przeciwnikami. Warto zaznaczyć, że po meczu z Bułgarami Pan Pułkownik Fokt powiedział mi, że „dzisiaj już walczyć w drużynie nie będziesz”. „Wyłączyłem się” więc z nastawienia do walk zupełnie.

Pułkownik Fokt i Jacek Dzieglewski kazali mi natychmiast rozgrzewać się, ganiać wokół Hali Ludowej aż spłynąłem obficie potem. Ten cieplik i energię, które we mnie tliły roztrwoniłem  teraz by się rozgrzać, a było to tym trudniejsze, że nałożyłem na siebie mokry, przepocony, zimny i ciężki dress szpadowy, w którym do niedawna toczył walki Kaziu Barburski.

Zziajanego dopadł mnie jeszcze Kaziu Barbur pomagając mi w rozciągnięciu się, skutecznie wykańczając resztki mej energii i sił, co Płk. Fokt nazwał „rozgrzewką”.

Absolutnie „zatkanego” i bez tchu wysłano mnie na planszę z przykazaniem: „atakuj Grzegorz non stop rzutami, to jest twoja silna strona, tym zdobyłeś II miejsce na Indywidualnych M.P”.

          Skutek był taki, że pierwszą walkę z Mistrzem Olimpijskim z Tokio, leworękim Grigorijem Krisem przegrałem 2:5, nie nawiązując zupełnie walki, przy czym chcąc utrzymać odpowiednią menzurę (odległość, dystans do przeciwnika) zmordowałem się potwornie, gdyż Kris narzucił bardzo ostre, szarpane tempo walki. Również w następnych walkach z Guramem Kostawą (brązowy medalista Olimpiady w Tokio) oraz z Josifem Witebskim nie miałem nic do powiedzenia. W ostatniej walce z Jurijem Smoliakowem biłem się już trochę lepiej, prowadziłem nawet 4:3, niestety nie miałem już zupełnie sił i energii by walkę tę rozstrzygnąć na swoją korzyść. Tak więc moje Wicemistrzostwo Polski w szpadzie odarte zostało z resztek blasku, jakim ten tytuł lśnił we Wrocławiu zaraz po jego zdobyciu.

         Ta porażka miała bardzo gorzki smak. Najbardziej bolałem nad tym, że lanie dostałem w „moim” mieście – we Wrocławiu, przy czym los sportowca jest taki, że dla niego nie ma usprawiedliwienia: liczy się tylko to, że przegrał. Bezsilność wynikająca ze świadomości, że „nie byłem sobą” na planszy w meczu z ZSRR, że nie byłem w stanie (z przyczyn niezależnych ode mnie) rzucić na szalę rozgrywki wszystkich swoich, bojowych walorów, że byłem cieniem samego siebie tylko dlatego, że „tak ustawiono mnie” w tym dniu – była torturą nie do zniesienia. Po raz pierwszy moją porażkę widziała cała Polska, cały Wrocław, wszyscy mi bliscy. Usprawiedliwianie się jest niezręczne, każdy pokiwa głową z politowaniem, ale pomyśli: „ty jesteś słaby, d... nie szermierz”. Co to kogo obchodzi dlaczego naprawdę przegrałem. Gdy później rozmawiałem na temat tych zawodów z Jackiem Dzięglewskim, ten wyjaśnił mi, że dlatego w ostatniej chwili Płk. Fokt wystawił mnie kompletnie nie przygotowanego do meczu ze Związkiem Radzieckim, że po kilku porażkach niepewna była pozycja Kazia Barburskiego w I-szej reprezentacji drużyny szpadowej i dlatego trzeba było wyeliminować potencjalnych konkurentów, w tym oczywiście Wicemistrza Polski, by nikt nie miał wątpliwości, że w porównaniu np. Barburskiego i Falkowskiego; - temu pierwszemu należy się reprezentacja, bo przecież nie skompromitował się w mistrzostwach KDL, tak jak Falkowski.

    Wtedy pytany, co mi się stało, że tak słabo wypadłem, nagabywany w tej sprawie odpowiadałem, że jak to w sporcie – „raz na wozie, raz pod wozem”.

    Oczywiście trema mnie też zżarła, przecież pierwszy raz walczyłem w drużynie I-szej reprezentacji Polski. By odzyskać dobre imię i ewentualne szanse na powrót do reprezentacji Polski będę się musiał sporo napracować.

    Porażkę przeżyłem głęboko, przez jakiś czas nie byłem zdolny do znaczących zwycięstw. Potwierdzeniem zupełnej mej niedyspozycji na planszy był poniedziałkowy (30 maja 1966 r.) towarzyski mecz szpadowy W.K.Sz. „Kolejarz” Wrocław z reprezentacją NRD - nie wygrałem ani jednej walki.

    Jedynym pocieszeniem dla mnie stało się powołanie mnie do kadry narodowej w szpadzie przygotowującej się do Mistrzostw Świata w Moskwie, który odbędzie się w dniach od 11 do 30 czerwca 1966 r. w Wiśle. Może po tym obozie wrócę do formy ? Oby tak było.

"Sztandar Młodych "

 

 * * * * *

KOŁOBRZEG, Obóz szermierczy W.K.Sz. „Kolejarz”, lato 1966 r.

 

 O zorganizowanie tego obozu starałem się również i ja. Na dwa tygodnie przed terminem rozpoczęcia obozu pojechałem do Kołobrzegu i przeprowadziłem rozmowy z kierownikiem O.W.W. – Panem Olesińskim oraz obszedłem szkoły i internaty w poszukiwaniu noclegów i sali treningowej.

    Jak zawsze bezbłędny w załatwianiu takich spraw Pan Władysław Jurczak dopiął resztę na ostatni guzik. Nocowaliśmy i trenowaliśmy na ul. Cyrankiewicza 7 a stołowaliśmy się w Ośrodku Wczasów Wagonowych.

    Obóz zaliczyć należy do przyjemnych. Poważnym jednak a nieprzyjemnym zakłóceniem była sprawa Wojtka Aksamita. Zarzucono mu (nie wiedzieć dlaczego) nie przykładanie się do treningów i postanowiono usunąć go z obozu. Wojtek był przydzielony do mnie, u mnie ćwiczył na klindze, a decyzję o jego usunięciu podjęto bez uzgodnienia ze mną. Na zebraniu obozowym ostro przeto zaprotestowałem przeciwko tej decyzji, przez co moje dobre zawsze stosunki z trenerem koordynatorem Jerzym Kłosowiczem zostały wystawione na próbę. Między innymi moja interwencja sprawiła, że pozostawiono Wojtkowi decyzję wyjazdu, ale Wojtek niestety wyjechał. Rozumiem go, Wojtek Aksamit jest chłopcem honorowym, inteligentnym i dobrze ułożonym, bardzo dotknął go niesłuszny zarzut, wolał usunąć się, poczuł się niechciany, uważam, że został skrzywdzony niezawinionym pomówieniem.

    W Kołobrzegu podczas treningu skradziono mi reprezentacyjny overol za sprawą miejscowych kołobrzeskich cwaniaków, którzy wciąż kręcili się po sali szermierczej.

    Było dużo słońca, opalaliśmy się przy każdej okazji. Na plaży graliśmy w piłkę nożną i siatkową i bawiliśmy się kopaniem grajdołów w piasku. Nurkowałem dużo w morzu z maską wyłowioną w Balatonie. Zwłaszcza dno przy falochronach było bardzo głębokie i urozmaicone. Tuż koło szeroko otwartych oczu przepływały przeróżne ryby, żyjątka i glony a same pale falochronów „obrośnięte” były szczelnie pod wodą muszelkami. Kiedyś, gdy silniejsza fala rzuciła mną o pale – cały przegub prawej ręki od wewnętrznej strony rozdarłem na ostrych muszelkach do krwi.

    Koledzy i koleżanki zakładali sobie maskę na twarz i próbowali jak się z tym nurkuje.

    Lubiłem wypływać w morze razem z Astrid Ostańkowicz i Jurkiem Okrasiem – baraszkowaliśmy w wodzie jak dzieci. Gdy Astrid pływała na pompowanym materacu – podpływałem nurkiem pod materac i przewracałem to pływadełko skąpując koleżankę, „walczyliśmy” niby to o materac, tak dla zabawy.

    Przyjemnie było potem wyciągnąć się na kocu w zacisznym grajdole w słońcu i w otoczeniu wciąż rozrabiającej wiary klubowej, ulecieć myślami daleko do Katowic, gdzie bije serce najlepsze z serc. Czy to serce zabije kiedyś dla mnie?

Kołobrzeg - nasza paczka w wodzie przy brzegu morza, stoją od lewej: Zbyszek Brzuchacz, Jurek Wylęgała, Kaziu Górniak, Zbyszek Koerber, Konrad Ostańkowicz, Wojtek Aksamit, na barkach autora pamiętnika G.F. – Danusia Przepióra, Jurek Okraszewski, Jurek Barecki Elżbieta Panek i Astrid Ostańkowiczówna
Wracamy z sali treningowej do naszego wagonu–sypialni stojącego na bocznicy dworca kolejowego w Kołobrzegu, od lewej: Kaziu Walkowiak, Jurek, Zbyszek Brzuchacz, Jasiu Kirschke, „Kajtek” – Wiesiek Niewiadomski, Rysiek Sojka
Na kołobrzeskiej plaży, od lewej: Jerzy Okraszewski, Wiesiek Okpisz, Astrid Ostańkowiczówna, G.F., na moich barkach Kaziu Górniak, klęczy Zbyszek Brzuchacz, Wiesiek Niewiadomski, Zbyszek Koerber, Wojtek Aksamit, Jurek Wylęgała, Danusia Przepióra i Jerzy Barecki
Maszerujemy w morzu, od lewej: Zbyszek Koerber, Elżbieta Panek, G.F., Danusia Przepióra, Kazimierz Górniak, Wiesiu Niewiadomski, Konrad Ostańkowicz, Zbyszek Brzuchacz i Wojtek Aksamit
Autor pamiętnika G.F. na rękach kolegów. Zwycięzców biegów sprinterskich wzdłuż plaży w ten właśnie sposób fetowano. Trzymają mnie nad głowami, od lewej: Jurek, Zbyszek Brzuchacz, Konrad Ostańkowicz, Kaziu Górniak i Wojtek Aksamit

  * * * * *


BUDAPESZT, Święto Kolejarza – „VASUTASNAP”, 1966 r.  


 Budapeszt - wspólna fotografia ekip: francuskiej, węgierskiej i polskiej na stadionie Vasutasu w Budapeszcie. Zawody odbywały się na otwartym powietrzu. W pierwszym rzędzie na dole, trzeci od lewej to Ghislain Dosnon, czwarty Jacques Galmard, Lilka Kotlarek, Edith Karolyfi. W drugim rzędzie stoją m. in. trzeci od lewej Leszek Skrzetuski, piąty Wiesiek Okpisz, Hanka Jezierska, Ola Walewska, Wanda Baranowska, żona Pana Prezesa - Pani Pussakowa, Krzysztof Głowacki, Maciek Koperski (w ciemnych okularach). W trzecim rzędzie drugi od lewej Kazimierz Górniak, Wiesiu Niewiadomski ?, Grzegorz Falkowski (w ciemnych okularach z podniesionymi rękami), za mną Kazimierz Walkowiak i dalej Jerzy Kłosowicz w ciemnym polo. W górnym rzędzie trzeci od prawej Zdzisław Światowy – działacz naszego Klubu - główny księgowy, czwarty od prawej to Poggiolini, trzeci z lewej to ojciec J.C. Kimmerle.
Budapeszt, zawody na otwartym powietrzu. Chwila wytchnienia między walkami, siedzimy na ławce, od lewej: Edith Karolyfi – urocza zawodniczka węgierska, G.F. - trzymam elektryczny floret i Wiesiek Okpisz.
Pokazowy turniej na dochodzenie nad Balatonem. Jurij Nedecky prowadził ze mną już 4:0, ale przegrał 4:9. To tu właśnie Kaziu Mądrzak pokonał mistrza świata w szabli Węgra Morota „wzbogacając” przy tym walnie język „polski”.
 
Praga, Vaclavskie Namesti, od lewej: Wiesław Okpisz, Zdzisława Komosińska-Walawska, G.F., Marychna Falkowska – moja siostra i tłumacz języka francuskiego, Kazimierz Górniak, Kazimierz Walkowiak
W czasie powrotu z Budapesztu zatrzymaliśmy się całą ekipą w Pradze czeskiej dla uatrakcyjnienia podróży. Siedzimy w praskim parku, od lewej: Jerzy Okraszewski, Pan Zdzisław Światowy, Jerzy Kłosowicz, Krzysztof Głowacki, Pan Prezes Eugeniusz Pussak, żona Pana Prezesa – Pani Pussakowa, Maciej Koperski, Leszek Skrzetuski, autor pamiętnika G.F., Marychna Falkowska – moja siostra i Kazimierz Walkowiak


    W Budapeszcie i nad Balatonem była z nami Pani Zdzisława Komosińska z WKKFiT Wrocław oraz moja kochana siostra Marychna, która była tłumaczem w rozmowach z Francuzami. Ghislain Dosnon z Francji przywiózł do Budapesztu pyszny szampan francuski, którym raczyliśmy się z siostrą i kolegami w hoteliku na Andras Utca. Kaziu Górniak by pojechać z nami na Węgry nie poszedł na egzamin wstępny na Politechnikę, oh!, znam tę magię wyjazdów. Kaziu skończył jednak później Politechnikę i został inżynierem (późniejszy Prezes W.K.Sz. „Kolejarz”).

„Słowo Polskie", 22.07.1966 r.

* * * * * 

SIOFOK, Międzynarodowy Turniej o Puchar Balatonu, wrzesień 1966 r.

     Do Siofok pojechaliśmy za namową Jacka Dzięglewskiego. Klub sfinansował jedynie nasz przejazd pociągiem w obie strony, natomiast utrzymanie i noclegi na miejscu pokryliśmy z własnej kiesy. Pojechała Hania Jezierska, jedyna z florecistek, oraz Jacek Dzięglewski, Janusz Dąbrowski, Jerzy Okraszewski i ja. Zamieszkaliśmy w ślicznym domku parterowym 200 m. od Balatonu.

    Turniej rozgrywano na otwartym powietrzu. W jednej broni startowało około 200 zawodników – bardzo wielu!

    Wtedy po raz pierwszy widziałem „taki” przylot na zawody. Otóż jeden z zawodników amerykańskich przyleciał na zawody swoją Cessną, małym samolotem i wylądował... na plaży Balatonu. Gdy silnik zgasł, pilot-zawodnik odsunął do tyłu oszkloną owiewkę kabiny i wysiadł po skrzydle dźwigając worek szermierczy i poszedł do hotelu.

    We florecie odniosłem pewien sukces, gdyż „wywindowałem” się do pierwszej szesnastki, bijąc w 1/32 Mistrza Kuby we florecie – Ruiza 8:7. W walce o wejście do ósemki przegrałem z Mistrzem Olimpijskim z Tokio – Egonem Franke 6:8.

    W szpadzie w walce o wejście do 16-tki przegrałem z Węgrem Molnarem w pechowej walce, w której „wysiadły mi” kolejno wszystkie cztery szpady.

    Za to Okraś bił się wspaniale. Zakwalifikował się do pierwszej ósemki. Finaliści rozgrywali swe walki wieczorem, w teatrze letnim przy świetle elektrycznym, na podwyższonej estradzie okolonej żywopłotem. Jurek wylosował znakomitego Węgra Toereka. Rutyniarz to, technik i sława nielada. Walka do ośmiu trafień. Przy stanie 4:1 dla Toereka upływa czas i do końca walki pozostaje 1 minuta. Po komendzie „naprzód” (alee!) Jurek dostaje piąte trafienie, jest 5:1, wydaje się pewne, że tej walki wygrać już nie można.

Wołamy do Okrasia: „Jurek, w niego, na cały gaz, nie masz nic do stracenia !!!”.

    I ten cudowny chłopak poszedł do przodu jak burza, zakręcił śrubę w przeciwszóstej, złapał klingą żelazo przeciwnika i rzutem w pierś poprawił stan na 5:2. Za chwilę znów chwyt żelaza, rzut i 5:3. Po następnych dziesięciu sekundach wiązanie przeciwósme, ryzykancki flesz i jest 5:4. Do końca walki pozostało 5 sekund ! Jeśli Jerzy nie trafi Węgra w tych 5-ciu sekundach to przegra walkę ! Byle więc wyrównać, przy 5:5 obaj przegrać nie mogą.

Węgier tak zaczął bać się Jerzego, że po komendzie naprzód, wieje w tył „aż się kurzy”, a dosłownie cofając się w panice, potknął się i wpadł głową w żywopłot okalający scenę i z trudem, na czworaka stamtąd wylazł.

    Paniczne uciekanie przed Jurkiem nie uratowało Węgierskiego szpadzisty od otrzymania ostatniego, wyrównującego trafienia w przedostatniej sekundzie walki - błyskawiczne natarcie Jurka i jest 5:5 !!! Teraz upłynął czas walki, podniesiono więc stan trafień na po siedem i walka, już bez ograniczenia czasem, toczy się do ośmiu trafień. Jurek nie dał już opamiętać się Węgrowi, „poszedł za ciosem”, natarł okrutnie, błyskawicznie wystrzelił fleszem i huknął Toereka w pierś, jest 8:7 dla Okrasia i piękne zwycięstwo!

    Była to jedna z najpiękniejszych i najdramatyczniejszych walk jakie widziałem. Jerzy pokazał wszem i wobec, że jest jednym z najlepszych szpadzistów Europy, a więc i na świecie.

    W walce z czwórki do dwójki Okraś przegrał minimalnie, po czym wygrał dogrywkę o III-cie i IV-te miejsce i zajął trzecie, bardzo wysokie miejsce w jednym z największych otwartych turniejów szpadowych na świecie. O wielkości sukcesu i znakomitej formie Jurka niech świadczy fakt, że w walce o finałową ósemkę pokonał Włocha Ciprianiego - zwycięzcę tego turnieju z roku poprzedniego, tj. 1965.

    W tym miejscu pragnę wyrazić moje uznanie dla mego wielkiego Przyjaciela Jerzego Okraszewskiego. Jest to wspaniały człowiek, pod każdym względem. Skończył Politechnikę Wrocławską jako prymus, jest doskonałym inżynierem – konstruktorem budownictwa, ma ścisły wręcz naukowy sposób myślenia. Nie rzuca słów na wiatr. W dyskusjach „nie pchał się” do głosu, ale gdy już zabrał głos, to lakonicznie trafiał w sedno i wtedy wszyscy się dziwili, że uprawiali „wodolejstwo”, a Jerzy jednym zdaniem celnie podsumował temat.

    Jerzy bardzo solidnie przykładał się do treningów i moim zdaniem osiągnął szczyty techniki walki na szpady. W pewnym momencie (16.04.1967 r.) Jerzy Okraszewski udowodnił, że jest najlepszym szpadzistą w Polsce; w turnieju – sprawdzianie polskiej kadry narodowej w szpadzie (brakowało tylko Nielaby i Gonsiora) we Wrocławiu pokonał wszystkich zawodników i zajął I-sze miejsce. Skromnie dodam, że ja byłem w tym turnieju drugi, trzeci był Mikałaj Pac Pomarnacki, 4-ty W. Kowalski, 5-ty K. Barburski. Członkowie naszej drużyny klubowej; Jacek Dzięglewski, Wiesław Okpisz, Leszek Skrzetuski, Jerzy Kłosowicz i ja uznawaliśmy, że Jerzy Okraszewski jest najlepszym z nas szpadzistą, bowiem gdy stan meczu z jakąś drużyną wynosił 8:8 i trzeba było wydelegować do dodatkowej, decydującej walki o zwycięstwo drużyny, to zawsze zdawaliśmy się na kunszt Jerzego i jego wyznaczaliśmy do walki o wszystko. Na co dzień każdy z nas chciał osiągać jak najlepsze wyniki w szermierce, a np. Wiesław Okpisz był doskonałym, ekspansywnym bojownikiem szpadowym o silnym poczuciu własnej wartości zawodniczej, ale gdy dochodziło do walki dodatkowej o zwycięstwo drużyny – wszyscy jednak wskazywaliśmy na Okraszewskiego uznając, że jest z nas najlepszy. Jest to przy tym człowiek bardzo skromny i mało znany, niechaj więc w tym miejscu oddam hołd jego kunsztowi szpadowemu i wielkiemu człowieczeństwu. Wędrowaliśmy z Jerzym razem po Europie na różne turnieje szpadowe, poznałem go z najlepszej strony. Kiedyś wracaliśmy z zawodów w Budapeszcie, ja wydałem na Węgrzech wszystkie moje skromne kieszonkowe i w Pradze czeskiej, gdzie zatrzymaliśmy się na całą dobę nie miałem za co kupić sobie jedzenia. Jerzy planował za swoje kieszonkowe kupić parasolkę składaną dla swojej matki, którą kochał pięknym uczuciem synowskim. Gdy Jerzy zauważył, że nie poszedłem ze wszystkimi do restauracji na obiad, wydobył ze mnie, że nie mam ani grosza i poświęcił swoje kieszonkowe na zafundowanie mi obiadu. Wtedy były to limitowane dewizy i wg mnie Jerzy dokonał dla mnie poświęcenia. Będę mu to pozytywnie pamiętał i doceniał. Jestem zaszczycony, że mogę tego człowieka nazywać moim Przyjacielem!

    Wracając do Siofok 1966. Pamiętam, jak po turnieju zmęczeni i spoceni poszliśmy razem z Hanią i kolegami kąpać się po ciemku w Balatonie. Nie mieliśmy kąpielówek, weszliśmy do wody nadzy, zanurzyliśmy się w wodzie po piersi i pluskaliśmy się jak dzieci. Pytano mnie nieraz, czy nasze koleżanki klubowe traktowaliśmy jak obiekty do podbojów erotycznych, czy też z platoniczną przyjaźnią? Ta właśnie kąpiel oddaje dobrze nasz stosunek do koleżanek - bardziej przyjacielski i przepojony szacunkiem niż powodowany próbą podbojów męsko-damskich. Nasza koleżanka być może też była nago, ale żadnemu z nas nie przyszło do głowy sprawdzać tego „rękami”. W ogóle wyznawaliśmy zasadę, że jeśli nasze koleżanki były w sytuacji przymusowej (np. musiały się przy nas rozebrać), to odwracaliśmy się by ich nie krępować, a już próba wykorzystania takiej sytuacji byłaby dyshonorem.

    Pobyt w Siofok zakończyliśmy wizytą w piwnicy-winiarni, przy świecach osadzonych w stylowych świecznikach, z witrażami w starych oknach, z dwoma orkiestrami węgierskich Cyganów, którzy grali przy naszym stoliku, z solistą - skrzypkiem zapatrzonym w błękitne oczy naszej pięknej Hani.

 
Siofok - siedzimy z Januszem Dąbrowskim i Jurkiem Okraszewskim przy pisaniu kartek do bliskich w Polsce

 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery