1966 r. IV cz.

Obóz Kadry Narodowej, Wisła, 5 - 25 września 1966 r.
 

    Zostałem powołany do Wisły na trzytygodniowy obóz kadry narodowej w szpadzie przygotowującej się do Szermierczych Mistrzostw Świata w Moskwie. Po raz pierwszy miałem wziąć udział w centralnym obozie i to od razu tej rangi.

    Mimo, że kierownictwo wcześniej znało termin obozu, ośrodek „Startu”, w którym mieliśmy mieszkać i trenować, był w remoncie. Przez pierwsze 5 dni mieszkaliśmy i stołowaliśmy się w hotelu „Centralnym”, a na treningi dochodziliśmy do ośrodka „Startu”.

Zostałem zakwaterowany razem z florecistami Andrzejem Kanikowskim i Jurkiem Kaczmarkiem z Poznania. Trener Jerzy Kłosowicz mieszkał w pokoju naprzeciwko.

    Z początku otrzymywałem lekcje na klindze od Jurka Kłosowicza, potem przejął mnie fechmistrz major Andrzej Przeździecki z warszawskiej „Legii”, wreszcie udzielił mi kilku lekcji fechmistrz Stanisław Sołtan z KKS Kraków, - wychowawca aktualnego Mistrza Polski w szpadzie Ryszarda Rutkowskiego.


 

    Najlepsze lekcje szpadowe dawał A. Przeździecki, zresztą doskonały ongiś szpadzista i wieloletni reprezentant Polski. Jego lekcje są dynamiczne, warunek do trafienia daje bardzo trudny, ale bardzo zbliżony do rzeczywistych warunków bojowych. Jeszcze tu na obozie w Wiśle jego pchnięcia były soczyste, precyzyjne, zdecydowane. Jeśli pchnięcie „na klindze” wykonywałem ruchem np. za szerokim – major bił mnie szpadą w nieprawidłowo wystający na zewnątrz łokieć czy przedramię, zmuszając mnie tą „łagodną perswazją” do krycia ręki za gardą szpadową podczas wykonywania działania zaczepnego.

    Podtrzymał mnie na duchu, gdyż zapytany przeze mnie kiedyś po treningu, wprost powiedział, że jestem zdolnym szermierzem, ale by dojść do dobrych wyników, musiałbym co najmniej przez rok bardzo intensywnie trenować u niego szpadę i godzić się jednocześnie z permanentnym laniem jakie obrywałbym w tym czasie w Polsce. Po takiej jednak „kuracji” byłbym zawodnikiem, z którym trudno by było wygrać. Wezmę pod uwagę jego słowa i najbliższy, przedolimpijski (przed Olimpiadą w Meksyku 1968 r.) rok poświęcę na intensywny trening szpadowy. Dotychczasowy mój trening we wrocławskim Klubie opierał się przede wszystkim na lekcjach floretowych.

    Po pięciu dniach przenieśliśmy się do ośrodka „Startu”. Zamieszkałem wspólnie z Ryszardem Parulskim, Witoldem Woydą, Zbigniewem Skrudlikiem i Robertem Deawn’em – „Bobem” ze Stanów Zjednoczonych. Bob sam finansował w twardej walucie swój pobyt na obozie. Bob uczył się języka polskiego i miał dobre wyniki. Czytał nawet bajki Brzechwy i bardzo komicznie wymawiał słowo wilk - „wylk”. Przechrzciliśmy go zatem na „Wylka okrutnie złego” – co brzmiało pociesznie w zestawieniu z łagodną naturą i poczciwą miną Boba.

    Witek Woyda bardzo ciekawie opowiadał o swoich wrażeniach ze Stanów Zjednoczonych, gdzie studiował na Uniwersytecie w Nowym Yorku, a mieszkał w słynnej dzielnicy studentów – Greenwich Village.

    Nasilenie treningów na obozie było duże, ale i czasu wolnego było też trochę, wykorzystywanego zgodnie z programem na spacery w góry. Przez pierwsze dni świeciło słońce, później lał deszcz jak z cebra. Pod koniec obozu wszyscy chcieli już jak najprędzej wrócić do domu.           

    Gdzieś, koło 20 czerwca rozchorowałem się na ucho. W kanale zewnętrznym ucha wytworzył się wrzód, który mi go zatkał i wyłączył zupełnie percepcję dźwięków. Ucho i policzek nabrzmiały, nie mogłem poruszać szczęką, a więc mówić i jeść. Zakładanie i trenowanie w masce było dla mnie istną torturą.

    W takim stanie startowałem w pierwszym sprawdzianie szpadowym i byłem ostatni, t.j. ósmy.

    Uczestnikiem obozu był również Kanadyjczyk Manfred Gustav Nostitz studiujący w Szwecji. Przegrałem z nim w tym sprawdzianie 5:2. Zapytany, co sądzi o polskich szpadzistach, powiedział, że są zdecydowanie słabsi od Szwedów, „zresztą skoro on wygrał z Wicemistrzem Polski 2:5 to chyba najlepszy m.in. tego dowód”.

Zapamiętałem to sobie.

    Na zakończenie obozu był drugi turniej sprawdzian, gdy byłem już zdrowy. Szczególnie „przyłożyłem się” do tego Nostitza. Prowadziłem 0:4 i skończyłem go dublem 1:5. Był trochę zdziwiony. Przestał się jednak dziwić, gdy zobaczył, że jestem uczestnikiem barażu o I miejsce wespół z Gonsiorem i Barburskim. Wygrał Gonsior, ja byłem drugi, trzeci Barburski, czwarty Nostitz, piąty Nielaba, szósty Pomarnacki, siódmy Rutkowski, ósmy Bogdan Andrzejewski, dziewiąty Janusz Strzechowski – pięcioboista z Legii.

    Pięć bezcennych dni „obozo-treningowych” straciłem przez chore ucho. Jeździłem autobusem PKS dwa razy do Bytomia, do dr Jerzego Adamca, mego kochanego szwagra, który jest bardzo dobrym laryngologiem. Po raz pierwszy w swojej lekarskiej karierze stwierdził konieczność dokonania cięcia, które wykonał (bez znieczulenia) po mistrzowsku. Jęczałem podobno przy operacji w sposób niegodny miana sportowca i mężczyzny. Wszystko jednak dobrze się skończyło a opieka i troskliwość jaką mnie otoczyli moja kochana siostra Dorotka i Jurek sprawiła, że szybko wróciłem do zdrowia i czułem się aż skrępowany serdeczną, staropolską ich gościnnością.

    Przed powrotem z Bytomia do Wisły, w Katowicach byłem w kinie na „Ostatnim zachodzie słońca” z Kirkiem Douglasem, Rockiem Hudsonem i Dorothy Malone w rolach głównych.

    Na obozie poznałem bliżej prawie całą reprezentację Polski w szermierce. A więc:

            floret kobiet:

            Elżbieta Cymerman

            Wanda Fukała

            Halina Balonówna

            Krystyna Urbańska

            Halina Lizończyk

            Irena Ziembicka

            Ewa Plochówna

            i trener w spódnicy Barbara Orzechowska.

            floret mężczyzn:

            Witold Woyda

            Ryszard Parulski

            Zbigniew Skrudlik

            Adam Lisewski

            Egon Franke

            Janusz Różycki

            Jerzy Kaczmarek

            Andrzej Kanikowski

            Krystian Oprzondek

  

            szabla:

            Jerzy Pawłowski

            Andrzej Piątkowski

            Zygmunt Kawecki

            Józef Nowara

            Marian Zakrzewski

            Jerzy Wandzioch

            Janusz Majewski

            Eugeniusz Gos

            Jerzy Pręgowski

 

            oraz maja broń szpada:

          Bogdan Gonsior

            Kazimierz Barburski

            Bogdan Andrzejewski

            Henryk Nielaba

            Mikołaj Pomarnacki

            Ryszard Rutkowski

            Grzegorz Falkowski

            oraz obcokrajowcy:

            Robert Deawn z USA

            Manfred Gustav Nostitz, Kanadyjczyk studiujący w Szwecji

            Trenerzy:

            Zbigniew Czajkowski

            Andrzej Przeździecki

            Zygmunt Fokt

            Stanisław Sołtan

            Władysław Kurpiewski

            Czypionka

            Nowak z Poznania.

            Stanley Sieja z U.S.A. – Princeton

            Instruktorzy:

          Ryszard Zub

            Jerzy Piasecki

            Jerzy Podstawek

            oraz „najlepszy na świecie” trener Jerzy Kłosowicz z Wrocławia.

    Oczywiście, wprawdzie w tym krótkim okresie trwania obozu nie przyswoiłem sobie klasycznej techniki szpadowej, to jednak obóz ten pozwolił mi zorientować się przede wszystkim w rozmiarach dystansu, jaki dzieli moje skromne umiejętności szpadowe od aktualnych – etatowych reprezentantów Polski oraz dał mi „otarcie” i oswojenie się z nimi. Wielkie nazwiska w szermierce ucieleśniły się w osobach moich kolegów i koleżanek, łącznie z ich słabostkami, zaletami, smutkami i radościami, okazali się zwykłymi zawodnikami popełniającymi błędy w walce, mającymi także braki techniczne, mniej lub bardziej sympatycznymi - w każdym razie zwykłymi ludźmi. Ta świadomość powszechności, zwłaszcza młodemu zawodnikowi jest bardzo potrzebna, ułatwia opanowanie tremy i zaplanowanie najskuteczniejszych akcji na danego zawodnika przed walką.

    Cechy charakterystyczne obozu: świetne jedzenie, deszcz, dużo pracy na treningach, pstrągi skaczące w Wiśle, basen pływacki i skoki Janusza Różyckiego z wieży, dużo dobrej muzyki z magnetofonów Zakrzewskiego i Nowary (wczasy słoneczno-jazgotowe wg słów Zbigniewa Czajkowskiego), forsowne spacery w górach, wieczorne wyjazdy samochodami na potańcówki (pamiętne Przeździeckiego: „pokaż im Grzegorz jak się tańczy rock’n rolla”).

    Jednym z rodzajów treningu wytrzymałościowego, który zaaplikował nam trener Płk. Fokt, był trening polegający na tym, że zawodnik brał kolegę na barki „na barana”, a zawodnik „na dole” walczył z przeciwnikiem na szpady do pięciu trafień ! Czułem jak mój kręgosłup jest przeciążony do skraju wytrzymałości. Z uwagi jednak na to, że każdy sprawdzian wytrzymałości zawodnika mógł mieć wpływ na ewentualne powołanie go do reprezentacji Polski, lub zniweczyć jego szanse w tym zakresie; - żaden z nas nie protestował. Ambicja powodowała, że gdy nie „złapało się” klingą zasłony przeciwko klindze przeciwnika, to usiłowaliśmy uniknąć trafienia szpadą przeciwnika poprzez uniki tułowiem, co jeszcze bardziej forsowało kręgosłup zawodnika. To wtedy prawdopodobnie nabawiłem się dyskopatii trzech chrząstek międzykręgowych (L3–L4, L4–L5, L5–S1), z której już mimo różnych ćwiczeń, rehabilitacji i leczenia i (w tym szpital na ul. Soleckiej u docenta Sowińskiego, gdzie zbudowano mi na miarę duraluminiowy gorset ortopedyczny) nie wyleczyłem się do końca życia („sport wyczynowy to zdrowie”?!).

    Pod koniec obozu do Wisły zwaliła reprezentacja Polski w piłce nożnej przygotowująca się do meczu z Anglią. Poznałem Janka Liberdę, Sadka, braci Wilimów, Lubańskiego, Gmocha, Suskiego, Strzałkowskiego, Oślizłę, Szeję, Gomolę i innych. Zagraliśmy z nimi mecz sparringowy, ja grałem na obronie, przegraliśmy wysoko, jedynego gola dla reprezentacji szermierzy strzelił Witold Woyda.

    Wracaliśmy z Jurkiem Kłosowiczem zadowoleni zarówno z uczestnictwa w obozie, jak i z tego, że to już koniec. Jurek dużo skorzystał jako trener, ja jako zawodnik.

    W połowie trwania obozu ogłoszono składy zawodników na Mistrzostwa Świata w Moskwie. Jechało po pięciu w każdej broni, niestety nie było mi dane dostąpić zaszczytu reprezentowania Polski w szpadzie. Jeszcze nie tym razem!

W czasie treningu na otwartym powietrzu, stoją od lewej: Jerzy Pręgowski i Eugeniusz Gos, u ich nóg siedzi autor pamiętnika G.F.
Autor pamiętnika odpoczywa w lesie w czasie jednego z forsownych marszobiegów po okolicznych wzgórzach
 W pobliżu naszego obozu, stoją od lewej: Tomek Kopczyński, autor pamiętnika G.F., Jerzy Kaczmarek, siedzą Witek Woyda i Janusz Różycki

 

 „Przegląd Sportowy” z 16.10.1966 r.- w tym turnieju szpadowym zająłem 10 – te miejsce w Polsce

 

 * * * * *

BERLIN, Międzynarodowy Turniej o Puchar „Dynamo”,  10-14 listopada 1966 r.

Pismo powiadamiające o wytypowaniu mnie na wyjazd do Berlina w okresie od 10 do 15 listopada 1966 r.
w charakterze zawodnika

Pismo powiadamiające o terminie i miejscu odprawy zawodników przed odlotem na zawody
do Berlina 11.11.1966 r.

Karta hotelowa Sportforum Berlin, Herr Polen, pokój nr 225, na okres od 10 do 14 listopada 1966 r.

    Zostałem wyróżniony przez P.Z.Sz. wyjazdem na duży, międzynarodowy turniej o Puchar „Dynamo” w Berlinie. Miałem pierwszy raz w życiu lecieć samolotem, obawiałem się tego lotu, bo mam „słabą głowę do huśtania” (choroba komunikacyjna i aerofobia), nie znoszę karuzeli wszelkiego wywracania do góry nogami.

    Na pół godziny przed odlotem, już po kontroli celnej na warszawskim Okęciu, w kawiarni połknąłem tabletkę Aviomarin, popiłem mocną gorzką herbatą i z duszą na ramieniu, bardzo niepewny siebie wyszedłem na płytę lotniska. Jeszcze sprawdzenie biletów przy wejściu na samojezdne schodki do samolotu i już siedzę we wnętrzu uskrzydlonego cygara, które nas zaniesie do Berlina. Był to czterosilnikowy Ił-18. Z Jurkiem Okraszewskim usiedliśmy sobie po prawej stronie, blisko skrzydła, ja przy oknie. Usiadłem wygodnie, poluzowałem pasek spodni i zapiąłem pasy fotela samolotu.

    Samolot pokołował na start, pilot przez głośnik przedstawił się pasażerom i życzył szczęśliwej podróży. Na ścianie z przodu samolotu zapalił się napis „proszę nie palić”, „proszę zapiąć pasy” w trzech językach.

    Wreszcie samolot stanął na pasie startowym, pilot zablokował koła i kolejno próbował silniki na pełnych ich obrotach. Następnie wszystkim silnikom dal pełny gaz i... odblokował koła. Samolot ruszył do przodu jak koń spięty ostrogami, potężna siła wgniotła mnie w fotel, beton pasa startowego i trawa zaczęły pędzić do tyłu, samolot drżał na wysokich obrotach silnika, początkowo potoczył się ciężko, po czym w miarę nabierania rozpędu popłynął coraz równiej i lżej. Wpatrywałem się w pas startowy i starałem się zarejestrować moment oderwania się samolotu od ziemi, ale mi się to nie udało. Nie wyczułem momentu oderwania się kół samolotu od betonu, zauważyłem, że już lecimy dopiero wtedy gdy odległość od ziemi zwiększyła się do kilkunastu metrów, potem do kilkudziesięciu m., poczym niezwłocznie koła samolotu skryły się w kadłubie samolotu.

    Na razie czułem się dobrze, nieprzyjemne łechtanie w sercu i uciekający do gardła żołądek poczułem dopiero w głębokim wirażu, gdy samolot zaczął gwałtownie zmieniać kierunek lotu i nabierać wysokości.

    Wstrząsnąłem się cały jak pies po wyjściu wody. Nie na wiele by mi się to zdało, gdyby nie Aviomarin. Zniosłem całą drogę doskonale, z policzkiem przyklejonym do okrągłego okna, podziwiając widoki jakie roztaczały się pod skrzydłami samolotu.

    Z rana, przed lotem nie jadłem śniadania z obawy przed morską chorobą. Gdy stewardessa przyniosła śniadanie, wypiłem tylko gorzką herbatę a prowiant schowałem do firmowego woreczka „LOT-u” na później.

    Lądowanie w Berlinie ledwo dotarło do mojej świadomości, byłem otumaniony Aviomarinem. Gdy w hallu portu lotniczego, czekając na szermierzy czeskich usiadłem sobie w głębokim, klubowym fotelu, po prostu zapadłem w sen. Rozmowy kolegów docierały do mnie jakby z za grubej szyby, widziałem ich gdy otwierałem oczy, słyszałem że coś mówią, ale nic nie rozumiałem oraz było mi to wszystko zupełnie obojętne.

    Dopiero po wejściu do autobusu zjadłem kanapkę i otrząsnąłem się z tego błogostanu.

    Przypatrywałem się Berlinowi – „tej jaskini niemieckiego wilkołactwa”. Nie zaimponowało mi to miasto, „nie umywa się” do Paryża, Budapesztu (nawet ze śladami kul rosyjskich armat czołgowych z 1956 r.), czy nawet do Warszawy.

    Zakwaterowano nas w „Sporthotelu”, który podobał mi się – komfortowe 2-osobowe pokoiki z łazienką, radiem i telefonem. Wszystkie podłogi pokryte były miękkim linoleum na podkładzie z gąbki. Chodziliśmy z przyjemnością boso po pokoju. Dostaliśmy karty dziennego wyżywienia i zamawialiśmy na co mieliśmy ochotę.

    Turniej szpadowy zgromadził blisko 100 zawodników; z NRD, Węgier, Rumunii, Szwecji, Czechosłowacji i z Polski. Polskę reprezentowali: Bogdan Andrzejewski, Kazimierz Barburski, Mikołaj Pac Pomarnacki, Jerzy Okraszewski i Grzegorz Falkowski.

    Przez wszystkie eliminacje „czołgałem się”  tak ledwo–ledwo.

    W ćwierćfinale spotkałem m.in. reprezentanta NRD Uhliga, który mnie spruł na Barbakanie w Krakowie w maju 1966 r. raniąc mnie w pierś złamaną szpadą. Siedzieliśmy przed walką tuż obok siebie i Niemiec wyglądał na bardzo pewnego siebie. Mieliśmy mieć ostatnią walkę w puli ¼ właśnie między sobą. Sytuacja w tabeli była taka, że kto wygrywał to „wchodził” do połówki, a kto przegrywał; - „wylatywał” z turnieju. Nie wiedziałem o tym, nie znałem swoich szans, ale postanowiłem zrewanżować się Uhligowi za Kraków i zrobić mu „Berlin 1945” (tyle, że w 1966 r.). Wyszliśmy na planszę i w bardzo krótkich „abcugach” było 1:5 dla mnie. Uhlig wyleciał! Zaczęto mi się przyglądać baczniej.

    Potem był obiad, może trochę za dużo zjadłem, bo zacząłem półfinał od porażek i to ze słabszymi zawodnikami w grupie. Pamiętam, że pierwszą walkę przegrałem z jakimś Niemcem, a potem z Mistrzem Czechosłowacji Svobodą. Zostały mi dwie walki z reprezentantami NRD; z Fiedlerem i Schultze. Obu po kolei wysoko pokonałem i jako trzeci w grupie wszedłem do finału.

    Finał zaczął się od walk „bratobójczych”, najpierw jakimś cudem udało mi się wygrać z Okrasiem, potem z Kaziem Barburskim, przegrałem jednak z krakowianinem Wiesławem Glosem.

    Później przegrałem jeszcze z Mistrzem NRD Klausem Dumke, pokonując jednak resztę finalistów (finał z 9 zawodników), w tym ówczesnego Mistrza Świata Juniorów Rumuna Pongraca.

    Na parę walk przed zakończeniem turnieju okazało się, że szansę na wygranie turnieju ma już tylko 3 zawodników: Rumun Pongrac, Niemiec Dumke i Polak Falkowski, przy czym Dumke i ja mieliśmy po dwie porażki, a Pongrac tylko jedną; ze mną. Teraz Kaziu Barburski huknął Pongraca, a Dumkemu pozostała ostatnia walka finałowa z Okraszewskim.

    Jurek był już wtedy bardzo zmęczony i ewentualne zwycięstwo z Dumke dawało mu 7 miejsce, słowem walka „o pietruszkę”. Ale mnie ewentualna wygrana Jerzego z Dumke torowała szansę na wygranie turnieju bo z barażu o I miejsce między mną a Pongracem odpadał właśnie Dumke. Okraś doskonale to rozumiał, nie musiałem go o nic prosić ani niczego tłumaczyć. Wstał ciężko z ławki, powlókł się do bębna i przypiął się do sprężystego kabla. Patrzyłem na Jurka z nadzieją ale jednocześnie widziałem, że jest bardzo zmęczony i zniechęcony perspektywą walki „o nic” dla siebie. Przed wejściem na planszę Jerzy popatrzył na mnie, uśmiechnął się i założył maskę. Od tego momentu to był wielki, wspaniały zawodnik dobył z siebie resztkę sił i koncentracji, walczył szybko jak tygrys i huknął Dumkego 5:3 !

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Jerzy zrobił to tylko dla mnie, tak właśnie tworzą się wielkie, sportowe przyjaźnie. To była piękna walka. Uściskałem za nią spoconego Jurka ze wszystkich sił, po czym Jerzy zwalił się na ławkę wykończony do cna.

    To już było późno po godzinie 2300, a walczyliśmy w tym turnieju od 900 rano, Jerzy miał prawo być bardzo zmęczony. Zapamiętam Jerzemu z wdzięcznością tę męską, sportową i przyjacielską przysługę.

    Do barażu o I-sze miejsce wywołano pleno titulo Mistrza Świata Juniorów w Szpadzie z Teheranu Rumuna Pongraca i Vicemistrza Polski w Szpadzie, czyli mnie. Prowadziłem już 4:3 i... jednak przegrałem. Pongrac był spokojniejszy ode mnie, lepszy technicznie i taktycznie. Moje atuty; szybkość, niesamowity refleks, koncentracja, dynamika, akcje wyprzedzające w tempo ataku przeciwnika, precyzja i ataki z zaskoczenia (nie mówiąc już o sportowej ambicji) – znacznie osłabły po męczącym, całodziennym turnieju. Przy tak potwornym zmęczeniu bardziej jednak liczy się technika niż dynamika zawodnika. Słabe to pocieszenie, że od zwycięstwa w turnieju dzieliło mnie jedno trafienie. Zająłem dobre II miejsce, koledzy zaczęli mnie nazywać „toujour desieme” (wiecznie drugi). Kaziu Barburski był trzeci, Wiesiek Glos czwarty, a Jurek Okraszewski siódmy.

    W czasie zawodów, w pewnym momencie, gdy siedzieliśmy z Jerzym w pierwszym rzędzie trybun odpoczywając między walkami, podeszła do mnie młoda, może 17-letnia, piękna dziewczyna i ofiarowała mi znaczek Niemieckiego Związku Szermierczego. Była stremowana i rumieniąc się chowała oczy. Tak zaskoczyła mnie tym gestem, że bąknąwszy „danke schein” siedziałem zbaraniały i nie poprosiłem jej nawet by usiadła obok nas. Odeszła szybciutko i zniknęła w tłumie. Mój Ojciec rzekłby pewnie słusznie, że okazałem się „gamoniem”.

    Z powrotem wracaliśmy pociągiem. Kto znał moje afekty, ten się nie zdziwił, że droga z Berlina do Wrocławia wiodła przez Katowice!


* * * * * 

            Drużynowe Mistrzostwa Polski w szpadzie, Warszawa 24-27 listopada 1966 r.

    Już przed wyjazdem do Warszawy głośno mówiło się o tym, że Wrocławski Klub Szermierczy „Kolejarz” może odegrać niepoślednią rolę w turnieju szpadowym Drużynowych Mistrzostw Polski.

    Zakwaterowani zostaliśmy w hotelu „Polonia” (dostałem dwójkę z Okrasiem), a walczyliśmy w Hali Gwardii. Hala była tak zimna, że zawodnicy czekający na swe walki aby nie zmarznąć – siedzieli opatuleni w overole, płaszcze, futra... co kto miał. Pod dachem fruwały wróble i świergotały zawzięcie dziwiąc się, że ludziom chce się męczyć w takim zimnie. Nie będę szczegółowo rozwodził się nad poszczególnymi meczami i walkami, powiem tylko, że biliśmy się wszyscy równo i jednako dobrze, a wspaniałą atmosferę walki o medal wytworzył niezrównany Jacek Dzięglewski ; - bez niego nie do pomyślenia było to co nastąpiło. W tym miejscu muszę podkreślić, że Jacek Dzięglewski był duszą naszej drużyny. Jacek charakteryzuje się błyskotliwą inteligencją, niesamowitą łatwością zjednywania sobie powszechnej sympatii, ogromnym poczuciem humoru, umiejętnością „rozruszania” i rozbawienia nawet najbardziej statecznego towarzystwa. Emanowała z niego radość życia i zawsze pogodny nastrój. W drużynie potrafił wytwarzać w nas wiarę w zwycięstwo nawet z najtrudniejszymi przeciwnikami, przy czym sam dawał najlepszy przykład bijąc najlepszych szpadzistów w Polsce. Cechą charakterystyczną jego walk, to polot, nieszablonowość, specyficzny, rwany rytm walki, którym wytrącał przeciwników z wytrenowanych przyzwyczajeń. Jacek na planszy jakby tańczył, był przy tym skoczny i szybki, widziało się w nim radość walki. Taki kapitan drużyny to skarb.

    Ta ostatnia walka w meczu o złoty medal z warszawską Legią (bez Gonsiora to przecież reprezentacja Polski; Andrzejewski, Nielaba, Barburski, a jeszcze do tego dobrzy szpadziści; Kurczab, Kryński, Strzałka i trener najlepszy w Polsce; mjr Andrzej Przeździecki). 

    Stan 7:7 przy jednej obopólnej porażce (5:5 Dzięglewski – Nielaba). Kto wygra ostatnią walkę, ten wygra mecz dla swojej drużyny ! Walczy Jerzy Okraszewski z Nielabą. Prowadzi Jurek 2:1. Następuje zwarcie, w którym Okraś trafia Heńka, ale Heńkowi odpada punta (elektryczny przycisk ze sprężyną 0,75 kg) z końca szpady. Sędzia zalicza trafienie na korzyść Okrasia, jest 3:1, ale Nielaba i cała Legia protestują. Dyskusje, spory i rozpatrzenie pisemnego protestu trwa przeszło pół godziny ! Okraś nam stygnie, biernie czeka na wynik protestu, a Nielaba jest w transie, on walczy z działaczami, biega podniecony, tłumaczy, jest rozgorączkowany. Wreszcie decyzja korzystna dla Okrasia, jest 3:1 – Komisja Techniczna (instancja odwoławcza od decyzji sędziego planszowego) uznaje trafienie, protest odrzucony.

    Nielaba wraca na planszę bardzo agresywny, żądny odegrania się, rozgrzany, nasz Jerzy na odwrót. Jurek nie zdążył się zmobilizować, rozgrzać walką, „wejść na obroty”, gdy zrobiło się już 5:3 dla Nielaby. A więc drużynowe Mistrzostwo Polski w szpadzie uciekło nam dwoma trafieniami. W pucharze Europy w Heidenheimie walczyć będzie Legia, a nie my.

 
Drużynowi Wicemistrzowie Polski w szpadzie 1966 r., stoją od lewej: autor pamiętnika G.F.,
Jacek Dzięglewski – kapitan drużyny, Wiesław Okpisz i Jerzy Okraszewski.
 
 
 

Drużyna Wicemistrzów Polski w szpadzie : Jacek Dzięglewski – kapitan drużyny, Wiesław Okpisz,
Grzegorz Falkowski, Jerzy Okraszewski – brakuje na fotografii Jerzego Kłosowicza, który był
piąty w tej drużynie.

 
SPORT, Katowice, 28.11.1968 r.

 
Sprawozdawca Expressu Wieczornego tak był zafascynowany zażartością pojedynków szpadzistów
Legii i Kolejarza, że zapomniał umieścić w swej notce nazwy drużyny, która zdobyła
wicemistrzostwo Polski w szpadzie, a nadto pomylił Okraszewskiego z Okpiszem, bowiem to
nie Okpisz stoczył decydującą walkę z Nielabą, lecz właśnie nasz nieoceniony bojownik i doskonały
technik szpadowy – Jerzy Okraszewski, którego zawsze wystawialiśmy do decydujących walk bo
my wszyscy członkowie drużyny szpadowej przyznawaliśmy, że jest najlepszy z nas, jest
niezawodny i zawsze walczy na równym, bardzo wysokim poziomie.
 
 
 
 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery