1970 r.


 Wrocław, aula W.P.B.P. Nr 1 Zawody Tenisa Stołowego, 20.03.1970 r.

   Początkowo grałem w tenisa stołowego jako sport uzupełniający w stosunku do szermierki. Ping-pong wyrabia refleks, szybkość, skoczność, w ogóle pracę nóg. Nie jest jednak specjalnie zalecany dla szermierzy ze względu na jedną wadę - szermierka wymaga zdyscyplinowanych, ograniczonych ruchów ręki walczącej. Chodzi o krycie ręki za gardą (koszem) szpady, tak żeby przeciwnik nie widział wysuniętego na zewnątrz łokcia (też pole trafień dla szpadzisty). Szerokie zamachy do topspinów i przed każdym ścięciem powoduje rozmachanie ręki i niekorzystne dla szpadzisty przyzwyczajanie ręki do zbyt szerokich ruchów. Okazało się jednak, że zwyciężanie w tenisa stołowego sprawiało mi przyjemność, tym bardziej, że wielu dobrych amatorów tej popularnej gry świetlicowej zostawiałem w pobitym polu. Grałem kauczukową, na gąbce, francuską paletką firmy „Hagenauer”, którą kupiłem sobie w Paryżu.

    We Wrocławskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego Nr 1 we Wrocławiu na ul. Zapolskiej zorganizowałem grupę grających w tenisa stołowego kolegów, umawialiśmy się na regularne gry, a następnie zorganizowaliśmy mistrzostwa budowlanych Wrocławia o puchar Dyrektora WPBP Nr 1, który zdobyliśmy, a ja zdobyłem indywidualnie pierwsze miejsce wśród pingpongistów budowlanych miasta Wrocławia. Faworytem był R. Kochański z PBU, ale w przeddzień finałów zwichnął sobie nogę i finał kończył w gipsie na stopie. To mi ułatwiło zadanie (wygranie turnieju indywidualnego).

„Wieczór Wrocławia” z 20.03.1970 r.
Dyrektor WPBP Nr 1 – Pan Jerzy Hein wręcza puchar „Budowlanych” autorowi pamiętnika za zwycięstwo w drużynowym turnieju tenisa stołowego zakładowych ognisk TKKF we Wrocławiu.
Zwycięska drużyna tenisa stołowego reprezentacji WPBP Nr 1, od lewej: Waclaw Kiełbasiński, Wiesław Szumski i autor pamiętnika Grzegorz Falkowski.

 

* * * * *

Drezno, Butzki-Pokal (Memoriał Butzkiego), czerwiec 1970 r.

    Jedziemy w składzie: Prezes mgr Eugeniusz Pussak, inż. Nowak, Ewa Lewandowska, Basia Raziuk, mgr inż. Janusz Dąbrowski, inż. Jerzy Okraszewski, Ryszard Walkowiak, Adam Mazur, Piotr Czerniak i ja.

    Nocowałem u Volkmara Schuhmanna w jego rodzinnym domu. Niemcy mają zwyczaj służyć nam szermierzom swymi prywatnymi mieszkaniami, oszczędzając w ten sposób na kosztach zakwaterowania zawodników zagranicznych. Rodzice Schuhmanna są ogrodnikami, starsi, bardzo mili ludzie, którzy podejmowali mnie acz bez wylewności – jednak gościnnie. Volkmar odstąpił mi swój pokój, miałem więc okazję zorientować się, że jest wielkim miłośnikiem etosu Indian, powieści Karola Maya oraz znawcą i zbieraczem folkloru indiańskiego - ja się też rozczytywałem w powieściach Karola Maya i zauroczenie romantyką szlachetnych, choć wojowniczych i okrutnych Indian, Gór Skalistych, kanionami i preriami pozostanie mi na zawsze.

    Turniej odbywał się następnego dnia po przyjeździe, w sali stadionu drezdeńskich kolejarzy. W czasie walk na sali panował upał i duchota, po każdej walce dla złapania powietrza wychodziłem na zewnątrz hali i obserwowałem mecz rozgrywany między 6-osobowymi drużynami „solidnie” zbudowanych kobiet w konkurencji, którą określiłbym jako skrzyżowanie siatkówki z tenisem. Piłkę wielkości piłki do koszykówki zawodniczki odbijały wyprostowanym przedramieniem przerzucając ją przez siatkę zawieszoną na wysokości jak do siatkówki, przeciwniczki odbierały ją z jednego „kozła” od ziemi, punkt zdobywała drużyna, której przeciwniczki odbiły piłkę po drugim koźle, nie doszły do piłki, lub posłały piłkę poza pole gry boiska przeciwniczek. Podziwiałem kondycję i siłę uderzeń tych „niewiast”.

    Biło mi się bardzo dobrze. W puli finałowej musiałem stoczyć dodatkową walkę barażową o zwycięstwo z Niemcem z Einheitu Drezno – Graeberem, który był bardzo pewien zwycięstwa, typowany zresztą przez fachowców na I-sze miejsce w tym turnieju.
W barażu palnąłem go 5:0 !

    Z tym przeciwnikiem wiąże się trochę zabawna historia. Jak wiadomo, jedną z cech charakterystycznych mego stylu walki jest zupełnie nietypowe w walce na szpady – niskie usytuowanie uzbrojonej ręki, tak że koniec mej broni znajduje się tuż nad planszą, nie jest skierowana na przeciwnika, jak tego wymaga ”szkoła szpady klasycznej”. Oczywiście jest to pewna nieprawidłowość, bo do każdej akcji musiałem unosić rękę co uprzedzało przeciwnika i sygnalizowało wcześniej o moich akcjach, ale trudno, tak już się przyzwyczaiłem i to mi odpowiadało (podobnie zresztą walczył Grigorij Kris).

Graeber widocznie nie miał do czynienia z tak trzymającym broń przeciwnikiem i sądził zapewne, że opuszczam rękę dla pozy, prowokacji lub wręcz z powodu lekceważenia przeciwnika. To go bardzo złościło i wyprowadzało z równowagi. Są szpadziści, którzy uwielbiają w walce kontakt z klingą przeciwnika, bo łatwiej ją wtedy związać lub odbić.

Rzucało się w oczy, że mój styl walki bardzo nie „leży” Graeberowi. Chciał więc za wszelką cenę wygrać ze mną i to tak na „hurra” i utrzeć mi nosa za takie „odkrywanie się” przed nim. Był zresztą rzeczywiście dobrym szpadzistą, wysoki, leworęczny, dobrze wyszkolony technicznie, dynamiczny i z wolą zwycięstwa. Chyba jednak nie docenił mnie, a że biłem go szybkością, refleksem, rutyną i tym, że znam tajniki walki z leworęcznymi (trener Kłosowicz jest leworęki i często lewą ręką udzielał mi lekcji i „dawał lewą ręką warunek do trafienia”, także walki z leworęcznym Kaziem Walkowiakiem dużo mi dały praktyki walki z leworęcznymi) – wynik walki 5:0 nie był dla mnie zaskoczeniem.

    Po przegranej walce Graeber był na mnie obrażony, za mój, jak sądził, lekceważący sposób walki (z tą opuszczoną ręką). Gdyby był sympatyczniejszy – wytłumaczyłbym mu, że nie umiem po prostu bić się inaczej, że taki już jest mój styl walki.

    Otrzymałem dyplom z napisem ”sieger” (po niemiecku: „zwycięzca”) i byłem rozczarowany, że nigdzie nie było „jedynki” symbolizującej wyraźnie (i zrozumiale we wszystkich językach): I-sze miejsce.

    Dyplomy rozdano w kasynie na dalekim przedmieściu Drezna, gdzie wytańczyłem się z Gizelą Damrich, która jest jedną z najlepszych tancerek na świecie. Na bankiecie tym Volkmar był ze swoją narzeczoną Irene Lehmann. Nasi gospodarze nie zapewnili pojazdu do powrotu do miasta, co spowodowało, że zaproponowałem Volkmarowi partycypowanie w kosztach taksówki. Nie zdawałem sobie sprawy z odległości od centrum Drezna, dopiero w czasie jazdy, gdyśmy tak jechali i jechali... i... zorientowałem się, że „cóś to przydaleko”. W efekcie pożegnałem się z całym „kieszonkowym” (wtedy to były ściśle limitowane, niewielkie pieniądze, które zaledwie na napoje i owoce starczały).

    Następnego dnia pojechaliśmy w góry Saksonii. Cudne słońce, piękna wycieczka, wspaniała frajda. Poszliśmy „w góry” bardzo dziwne, bo w terenie zupełnie płaskim nagle ”wyrasta” masyw skał o wysokości może 200 mb., wypiętrzających się stromo nad płaskością pól. Na rozległy szczyt masywu prowadzą schodki wykute w skale, bardzo strome, wąskie i wilgotne. Prawie wspinaczka. Ale prawdziwą wspinaczkę obserwowaliśmy na „maczudze” skalnej, która „strzelała w niebo” obok „naszego” masywu, nie łącząc się z nim na całej swej długości (taki ostaniec skalny jak Meteory w Grecji). Na tę samą wysokość myśmy weszli wygodnie, jak na majówkę, a alpiniści uzbrojeni byli w pełny rynsztunek do wspinaczki wysokogórskiej. Obserwowaliśmy ich wspinaczkę jak na jakiejś lekcji alpinistyki, jak w jakimś amfiteatrze. Żywe uzasadnienie słuszności powiedzonka: „wspinacze to ludzie, którzy drapią się tam gdzie ich nie swędzi”. Kiedyś zapytany sławny alpinista: „Po co się wspinacie na tak wysokie i niebezpieczne góry?” odpowiedział krótko: „Bo są”.

    Po powrocie do Drezna zwiedzałem Galerię „Zwinger”, dość gruntownie, a więc muzeum zbroi i broni, muzeum porcelany (miśnieńskiej), muzeum komunikacji, muzeum biżuterii i galerię obrazów (ze słynnym obrazem kobiety trzymającej filiżankę kawy, której fałdy sukni namalowane są z zachwycającą maestrią). „Polowałem” jeszcze na muzeum Indian imienia Karola Maya, ale niestety było zamknięte. Przemiła Gizela zwolniła się z pracy by nas pożegnać na dworcu ale ja przyszedłem na dworzec w ostatniej chwili przed odjazdem pociągu i Gizeli już nie było.

    Do zobaczenia we wrześniu we Wrocławiu.

Nasza drużyna w Dreźnie. Od lewej: Basia Raziuk, Ewa Lewandowska, Piotr Czerniak, Janusz Dąbrowski, Adam Mazur, Ryszard Walkowiak, Jerzy Okraszewski. Ja wyszedłem z szeregu i robię tę właśnie fotografię.
Baraż z Graeberem o I-sze miejsce. Chodzę nisko na nogach, taka postawa szermiercza pozwala szybko i dynamicznie atakować. Charakterystyczne dla mnie niskie prowadzenie końca broni.
Graeber pokonany 5:0, moje zwycięstwo w turnieju! Wpada w me ramiona Ewa Lewandowska ze „słodkimi” gratulacjami. Z lewej podchodzi inż. Nowak i szef ekipy Węgrów. Z prawej (tyłem do obiektywu) podchodzi Prezes W.K.Sz.”Kolejarz” mgr Eugeniusz Pussak Jak cudownie jest zwyciężyć!
Drezno. Stoję na ulicy przed domem towarowym i kaskadami fontann. Na drugim planie jedno ze skrzydeł pałacu „Zwinger”.
Góry Saksonii 1970 r. Pamiątkowe zdjęcie „zdobywców skałek”. Od lewej: inż. Nowak, Rysiu Walkowiak, Jerzy Okraszewski i ja. Siedzi Piotrek Czerniak.
Na półce skalnej w górach Saksonii, w drodze na szczyt. U góry stoją: Adam Mazur, Ewa Lewandowska, ja i zawodnik węgierski. Siedzą od lewej: Herr Dressler – Prezes Klubu w Dreźnie, Gisela Dammrich, Volkmar Schumann i odwrócona zawodniczka węgierska.
Na skałkach Saksonii. W głębi Herr Pipert z Drezna. Oparta o mnie odpoczywa Basia Raziuk, obok nas Istvan Erdei z Vasutasu Budapeszt.
Zmęczeni upałem i pieszą wędrówką w góry odpoczywamy chwilę w mijanym miasteczku. Zmieniam film w aparacie fotograficznym „Fed-2”. Obok mnie Kaziu Walkowiak, dalej Gisela Dammrich, Adam Mazur. Za barierką w białej koszuli Jerzy Okraszewski, na końcu na barierce siedzi Istvan Erdei. Na dole siedzi z pochyloną głową Janusz Dąbrowski, obok niego stoi Basia Raziuk.
Miałem okazję zobaczyć jak wspinacze pokonują stromą ścianę skalną. Siedzieliśmy wygodnie na naszym płaskowyżu i oglądaliśmy ich jak na dłoni, jak w amfiteatrze.
Stoję w rzece Elbie z podciągniętymi nogawkami spodni. Obok mnie sympatyczna florecistka z budapeszteńskiego Honvedu.

 

* * * * * 

Wrocław, Międzynarodowy Turniej Szermierczy z okazji Dnia Kolejarza, wrzesień 1970 r.

 

    Francuzi przyjechali o godz. 200 w nocy. Poszliśmy z Krystyną na dworzec, by ich przywitać. I dobrze się stało, zrobiło to na naszych gościach miłe wrażenie, podbijając ich od pierwszych chwil ich pobytu w Polsce.

    W samym turnieju szpadowym zająłem IV-te miejsce. Nie trenowałem już od 1,5 roku, na dobrą więc sprawę nie powinienem w ogóle znaleźć się w finale.

    Jednak gwoździem programu była wycieczka do Krakowa specjalnie doczepioną do składu wagonem-salonką. Był to dobry pomysł. Zwiedziliśmy wraz z naszymi gośćmi Wawel, Rynek Starego Miasta, Kościół Mariacki, Sukiennice, Jamę Michalikową i Alma Mater Jagiellonica. Francuzi rozdziawiali gęby na skarby kultury polskiej z takim pietyzmem odrestaurowane i nadal konserwowane. Podobała im się Jama Michalikowa, Ołtarz Mariacki, zbiory Wawelskie, groby królewskie i grób Piłsudskiego oraz oczywiście sam Wawel.

    Syci wrażeń ale i setnie zmęczeni porozsiadaliśmy się w salonce, gdzie zapanowała wspaniała atmosfera. Wszyscy rozmawiali ze wszystkimi. My z Krysią znaleźliśmy się w jednym salonie z Barbarou, Arnalem, Keiserem, Kotrasem, Zosią-tłumaczką, Romanem, Schuhmannem i innymi. Opowiadaliśmy sobie dowcipy i pokładaliśmy się ze śmiechu. Towarzystwo śmiało się serdecznie z opowiedzianego przeze mnie dowcipu o tajemnicy wielbłąda pijącego więcej wody od innych. Barbarou i Keiser pośmiali się do łez. W ten sposób droga z Krakowa do Wrocławia zleciała nam tak szybko, że żal było wysiadać u celu.

Stoję z mą ukochaną żoną Krystyną przed Kaplicą Zygmuntowską na Wawelu. Nomen omen - na mym dyplomie Wicemistrza Polski w szpadzie zdobytym w 1966 r. w Krakowie też jest jako tło pokazana Kaplica Zygmuntowska.
Główna sala treningowa i turniejowa W.K.Sz.”Kolejarz”. Moment przed otwarciem turnieju z okazji „Dnia Kolejarza”. Po prawej, ze splecionymi palcami dłoni stoi olimpijczyk z Melburne i Rzymu – mgr Marek Kuszewski – członek złotej drużyny szablowej reprezentacji Polski. Drugi od prawej Prezes Pussak. Pierwszy z lewej Pan Nowak, trzeci z lewej M-r Barbarou. Na tle ściany między drzwiami – Janek Kotras, a na prawo od niego z aktówką to ja. Na podłodze widać rozłożone metalizowane plansze z miedzianych 1,5 m. taśm. W tej sali przez 15 lat trenowałem mą ukochaną szermierkę.
W przerwie między walkami. Od lewej Jerzy Okraszewski, ja z Giselą w ramionach oraz Jan Kotras – polski Francuz z Tuluzy zawsze uwielbiany przez nasze dziewczęta, tu przez Ewę Lewandowską – „Pulpeta”.
Sala w Dyrekcji Kolejowej we Wrocławiu, gdzie przy suto zastawionych stołach otrzymujemy dyplomy i nagrody. Pokazuję kolegom zdobyty dyplom za IV-te miejsce w szpadzie. Za stołem od lewej: Władysław Jurczak, szef ekipy niemieckiej z Drezna – Herr Pipert, Prezes naszego Klubu Pan Eugeniusz Pussak.
Podczas bankietu w DOKP po zakończeniu turnieju. Siedzą od lewej: Jerzy Okraszewski, moja żona, ja i Volkmar Schuhmann z Drezna. Tyłem siedzi Kaziu Walkowiak.
Tańczę z przemiłą Francoise. Za stołem roześmiana druga z zawodniczek francuskich, obok niej trener mgr Krzysztof Głowacki, dalej (jakby między mną a Francoise) Leszek Skrzetuski.
Tańczę z najlepszą pod słońcem tancerką Giselą Dammrich. Siedzą od lewej: Jacek Kiestrzyń, nieznana mi dziewczyna, Jerzy Pisula, Mirek Nowakowski (z butelką przy ustach), nad nimi pochylony Zbyszek Brzuchacz (Wolski). Daleko w tle za stołem Jerzy Okraś i żona Krystyna.

Kraków, wrzesień 1970 r. Wycieczka po turnieju. Świetny pomysł, doskonale zrealizowany. Na wzgórzu Wawelskim. Od lewej: Francuzi Abadie, Barbarou, „nasz” Francuz Jean Kotras, ja i Monsieur Arnal.

Kraków, IX.1970 r. Z Krystyną wśród gołębi rynku krakowskiego. Niby we dwoje, a w rzeczywistości już... prawie we troje!
 

Kraków, IX.1970 r. Przed Barbakanem. Stoję po lewej i „zaglądam w oczka” Ewie Lewandowskiej. Obok Ewy Volkmar Sschumann. W jasnym garniturze Herr Dressler, obok niego z białą torebką córka Prezesa Pussaka – Hania Pussak, dalej Pan Barbarou, Gisela Dammrich, Żona pana Pussaka, obok niej Pan Pussak – wspaniały Prezes naszego Klubu.

 


* * * * * 

Drużynowe Mistrzostwa Polski w Szermierce, Przemyśl, 12-15 listopada 1970 r.

Zostałem listownie powiadomiony przez P.Z.Sz., że w trakcie Drużynowych Mistrzostw Polski w Przemyślu zostanę poddany egzaminowi praktycznemu i teoretycznemu na stopień sędziego związkowego (ogólnopolskiego, dotychczas byłem sędzią okręgowym).

 

    Przygotowywałem się więc ze znajomości przepisów F.I.E, pożyczonych od Wieśka Okpisza, a jednocześnie trenowałem szpadę do startu w drużynie W.K.Sz. „Kolejarz”.

    Zjechałem do Przemyśla na 5 dni i pod okiem doświadczonych sędziów i fechmistrzów sędziowałem jako przewodniczący walki we florecie kobiet i mężczyzn oraz w szabli. Później poddany zostałem egzaminowi sędziowskiemu, ustnemu, który zdałem pomyślnie (mimo podchwytliwych pytań Wardzyńskiego i Wójcika) i zdobyłem szlify sędziego związkowego.

    Start drużyny szpadowej zakończył się niemiłą niespodzianką. Otóż rozpoczęliśmy eliminacje bez Jacka Dzięglewskiego, który nie mógł przyjechać wcześniej i „uzgodniliśmy” z Jackiem, że bez niego wprowadzimy drużynę szpadową do półfinału, gdzie do nas dołączy, bo wszak dopiero w „połówce” zaczną się trudne spotkania.

    W I-szej eliminacji gładziutko „stuknęliśmy” naszych imienników („Kolejarz”) z Łodzi 9:1, tę jedyną porażkę poniosłem ja z Rybickim 3:5. To zwycięstwo dało nam awans do ćwierćfinału, gdzie los wyznaczył nam za przeciwników : AZS Gdańsk, KKS Kraków i Marymont Warszawa.

    Walczyliśmy w składzie: Wiesiek Okpisz, Jerzy Okraszewski, Leszek Skrzetuski i ja.

    Pierwszy mecz stoczyliśmy z AZS Gdańsk i przegraliśmy 4:9. Zdążyłem stoczyć tylko 3 walki, z których wygrałem 2 (5:2 z leworękim i 5:3 z czarnym, szybkim zawodnikiem). Jako drużyna biliśmy się jednak fatalnie, nic nam nie szło, czuło się wyraźnie brak Jacka, który w naszej drużynie jest zawsze motorem i duchem sprawczym nastroju walki i woli pokonywania każdego przeciwnika.

    Drugi mecz stoczyliśmy z KKS Kraków, przy czym był to mecz „być albo nie być w półfinale”. Przegraliśmy go 6:9, tym razem ja „położyłem” ten mecz, gdyż przegrałem wszystkie walki do „czterech”: z Glosem, z Sieńkowskim, z Rutkowskim i z Noculą.

    Biję się w pierś - „mea culpa”, prawdopodobnie po meczu z AZS podświadomie zwątpiłem w wartość bojową drużyny. Tymczasem koledzy potrafili otrząsnąć się po porażce z AZS Gdańsk i zmobilizowali się maksymalnie na decydujący mecz z KKS Kraków, a je niestety tego nie potrafiłem. Potwierdza się stara prawda, że wygrywasz tym co masz w głowie - jeśli nie wierzysz w zwycięstwo, jeśli nie masz ducha walki – dostajesz baty.

    AZS Gdańsk także w drugim meczu „załatwił odmownie” Marymont, który w pierwszym meczu „umoczył” z KKS-em. Awansowały dalej drużyny AZS-u i KKS-u, a my, Kolejarze odpadliśmy z turnieju i już nawet nie walczyliśmy z Marymontem, bo mogliśmy co najwyżej odnieść tylko 1 zwycięstwo, podczas gdy KKS i AZS Gdańsk miały już po dwa zwycięstwa i te dwie drużyny awansowały. Przez moment zaświtała nam nadzieja na awans, gdy Marymont prowadził z AZS-em 6:5, ale drużyna gdańska mądrze prowadzona przez Jaworowskiego zdołała przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Oczywiste, że dopingowaliśmy Marymont bardzo gorąco, ale jeszcze raz potwierdziła się stara zasada, że awansu nikt za nas nie zdobędzie, że trzeba go twardo wywalczyć samemu.

    Gdy Jacek przyjechał i dowiedział się o naszym „osiągnięciu” – spojrzał na nas jak na „małe piwko” - ja, jako najbardziej winny nie mogłem ze wstydu spojrzeć mu w oczy.

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery