1972 r.

Macedonia (Jugosławia), Skopje, lipiec 1972 r.

    Mieszkam od 1.01.1972 roku w Płocku. Zaczęło się od tego, że po telefonicznym kontakcie okazało się, że mogę się jeszcze przydać Klubowi w drużynie szpadowej. Powołano mnie więc do reprezentacji W.K.Sz. „Kolejarz” Wrocław w szpadzie na Mistrzostwa Polski w Warszawie (na Torwarze) w czerwcu 1972 r.

    Pojechałem, mimo że w tym czasie w „Falkowianie” w Płocku gościliśmy najmilszego, najukochańszego i najdostojniejszego gościa – mego Kochanego Ojca Tadeusza Falkowskiego. Po prostu wytęskniłem się za szermierką okrutnie (a ciągnie wilka do lasu, oj ciągnie!), a poza tym okazałem się potrzebny Klubowi, a reprezentowanie go zawsze poczytywałem sobie za najwyższy zaszczyt.

    Przed rozpoczęciem turnieju Prezes Pussak rzucił niby luźną uwagę: ”najlepsza indywidualnie ósemka Klubu pojedzie do Jugosławii”. Nie wziąłem tego zbyt poważnie do siebie, gdyż:

  1. Nie jestem już wrocławskim członkiem Klubu, wydawało mi się więc, że nawet przy dobrych mych walkach na mistrzostwach i zmieszczeniu się w tej ósemce – i tak mnie nie wezmą,
  2. Nie trenuję (skąd więc miałaby być forma) – nie osiągnę przeto wyniku, który zakwalifikowałby mnie do ekipy na Jugosławię.

    Jednak nie należy rezygnować bez walki, a „przyłożyć się” było warto, tak na wszelki wypadek.

    I stało się, wyprzedzili mnie w wynikach tylko: Wiesiek Okpisz w szpadzie, Ola Walewska we florecie kobiet i Zbyszek Brzuchacz w szabli. Byłem więc 4-tym „Kolejarzem” a drugim szpadzistą. Mgr Krysia Stachowska (Sekretarz Klubu) powiedziała mi jeszcze w Warszawie, że jeśli wyjazd dojdzie do skutku, to będę w składzie ekipy.

    Jeszcze nie wierzyłem.

    Aż tu dwa telefony z Klubu: od Krysi Stachowskiej i od Jerzego Okraszewskiego, a wkrótce i list od Wiceprezesa mgr Władysława Jurczaka: „Piorunem szykuj papiery paszportowe – jedziesz do Jugosławii!”. Zdążyłem wszystko załatwić, mimo że na odległość.

    Przyjechałem do Wrocławia i zatrzymałem się u Jerzego Okraszewskiego. Z nim jednak czuję się najlepiej, cóż to za wspaniały człowiek i przyjaciel. Razem robiliśmy zakupy na drogę i wreszcie raniutko, w środę 26.07.1972 r. o godzinie 600 zbiórka na Dworcu Głównym.

Są:

  • mgr Władysław Jurczak - Wiceprezes Klubu – szef ekipy,
  • mgr Zdzisława Walawska - przedstawicielka Wr.KKFiT,
  • mgr inż. Olga Walewska - floret kobiet,
  • mgr Zbigniew Koerber - floret mężczyzn i szabla,
  • mgr inż. Jacek Dzięglewski - szpada,
  • inż. Jerzy Okraszewski - szpada,
  • mgr Grzegorz Falkowski - szpada.

    Brakuje Zbyszka Brzuchacza – szablisty. Czekamy do ostatniej chwili, czujki – Zbyszek Koerber i ja rozstawieni przy obu wejściach na peron, by w razie gdy „Brzunio” wbiegnie w ostatniej chwili – pomóc mu błyskawicznie wsiąść do naszego wagonu. Niestety; - paszport Zbyszka z nami, bilet kolejowy do Skopje i z powrotem wykupiony a Zbyszek nie przyszedł, nie dogonił nas też do granicy. Powtórzył „wyczyny” Janusza Dąbrowskiego, Jurka Kłosowicza i mój z 1968 r.

    Wypatrywaliśmy Zbyszka długo, mieliśmy nawet godzinną przerwę w podróży w Katowicach – Zbyszek niestety nie dołączył. (później okazało się, że po prostu zaspał!).

    Podróż upłynęła bardzo przyjemnie. Wziąłem szachy magnetyczne i rozegraliśmy ze Zbyszkiem Koerberem maraton, wzorem Fischera i Spasskiego, wynik: 16:12 dla mnie, mimo że Zbyszek prowadził już 5:2. Byliśmy z Jerzym dobrze zaprowiantowani, jechało się więc syto i wesoło. Pogoda była śliczna, ubrani więc byliśmy tylko w szorty. Graliśmy też w brydża, dużo żartowaliśmy, „darliśmy z siebie łacha”, ale nikt się nie obrażał, byliśmy najgłośniej śmiejącymi się pasażerami tego pociągu. Odprawy celne i paszportowe przeszły „bezboleśnie”, śmiechu tylko było co niemiara na granicy czesko-węgierskiej, gdy oficer służby granicznej odczytywał nasze nazwiska ze zbiorowego paszportu Jurczaka, a my podawaliśmy mu nasze dowody osobiste. Oficer wyczytał: „Walewska” – Oleńka pokazała swój dowód, OK., a oficer dalej: „Wale..., Wala..., ta druga Walewska”, rzeczywiście duże podobieństwo nazwisk, może ten oficer pomyślał, że od czasu hrabiny Walewskiej – damy serca Cesarza Napoleona – co druga Polka nosi to nazwisko?!

    Stłukliśmy w podróży mój 2-litrowy termos i pić trzeba było wodę z kranów mijanych dworców kolejowych. Zajechaliśmy „ciurkiem” do Belgradu, gdzie przesiedliśmy się na pociąg w kierunku Aten, przez Skopje, gdzie w czwartek 27.07.72r., około 1600 na dworcu przywitali nas działacze i zawodnicy miejscowego klubu „Rabotnicki”, z Władimirem Schumanowem na czele.

    Podobnie jak we Francji przewożeni byliśmy samochodami prywatnymi zawodników i organizatorów. Zawieziono nas do hotelu „Panorama”, który ze wszech miar zasługuje na tę nazwę. Hotel położony jest na południowych zboczach wzgórz otaczających Skopje, skąd roztacza się wspaniała panorama na miasto i rzekę Wardar.

Miasto Skopje z mostem przez rzekę Wardar. Na drugim brzegu widoczna jest twierdza Kale.
Lipiec 1972 r. - stoję na „naszym” tarasie hotelu „Panorama” na tle miasta Skopje poniżej, przeciwległe wzgórza giną w mgiełce oddalenia.


   
Skopje po tragicznym trzęsieniu ziemi w 1963 r. jest intensywnie odbudowywane, a Macedończycy wkładają sporo wysiłku w to by miasto to ze względu na swe naturalnie piękne położenie – stało się perłą Macedonii i atrakcją turystyczną będącą w stanie przyciągać turystów z całego świata. Centrum miasta jest budowane na nowo wg projektu urbanistycznego architektów japońskich, którzy wygrali międzynarodowy konkurs na najładniejsze i najfunkcjonalniejsze rozwiązanie urbanistyczne centrum Skopje. Polscy architekci też są autorami projektów kilku odbudowywanych obiektów. Dzięki temu miasto staje się ciekawym konglomeratem nowoczesności oraz starych, zabytkowych budowli.

Strzeliste minarety przy meczetach – pozostałość po tureckiej niewoli, tureckie bazary, bizantyjskie monastyry, rzymskie akwedukty, islamska twierdza obronna Kale, oraz most z ciosów kamiennych - a obok supernowoczesne białe wille położone wśród zielonych, skąpanych w słońcu przedmieść wspinających się tarasami na okoliczne wzgórza.

    Budowa naszego hotelu „Panorama” (kategoria „S”) została ukończona niedawno, a we wrześniu 1972 r. zostaną w nim zakwaterowani uczestnicy Olimpiady Szachowej – Skopje 1972 r.

    Pobyt w „Panoramie” wspominał będę z najlepszej strony. Świetne wyżywienie, wygodne przestronne pokoje z łazienkami, bezszelestna, grzeczna obsługa. Budynek hotelu uatrakcyjniały tarasy, zarówno na zewnątrz apartamentu, który zajmowaliśmy z Jerzym, jak i te stanowiące przedłużenie restauracji, gdzie wychodziliśmy na desery lub na partyjkę szachów rozgrywaną wieczorem przy świetle dyskretnych lamp, przy szklaneczce chłodzonych soków pomarańczowych. U naszych stóp rozjarzone milionami świateł Skopje, a nad głowami ciemne, rozgwieżdżone sklepienie nieba z łuną świateł bijących od tętniącego wieczornym życiem miasta. Syciłem się czarami egzotyki południowych Bałkanów.

    W dniu 28 lipca 1972 r., w piątek wystartowały floret kobiet i szabla. Oleńka zajęła 2-gie miejsce a Jacek w szabli (sic!) był 3-ci, a Zbyszek Koerber w tej broni był 4-ty.

    Jacek (szpadzista) i Zbyszek (florecista) tylko dlatego wystartowali w szabli, że nie przyjechał Zbyszek Brzuchacz, a broń tę „dla przyzwoitości” wypadało obsadzić. Aż serce się rwało, jak człowiek patrzył na walki naszych chłopców. Jacek – spec od broni kolnych i w wieku powiedzmy... „dojrzałym” (38 lat) bił w szabli tryskających życiem młodzieńców z kadry narodowej Jugosławii aż drzazgi leciały. Obaj nasi „szabliści na zastępstwie” ustąpili pola tylko dwóm naprawdę dobrze władającym szablą zawodnikom, przy czym obaj dzielnie stawali i „drogo sprzedali skórę”.

    We florecie mężczyzn wystartowali Zbyszek Koerber i Jerzy Okraszewski. Zbyszek nie dał nikomu najmniejszych szans i zwyciężył w turnieju prezentując nienaganną technikę floretową, elegancję ruchu i postawy szermierczej rasowego florecisty, był przy tym elegancki, walczył niezwykle fair, poruszał się na planszy pięknie, sprężyście i w sposób przyjemny dla oka. Zbyszek wygrał wysoko wszystkie walki floretowe w nieprzerwanym paśmie błyskotliwych pojedynków. Może nie przewrócę w głowie Zbyszkowi jeśli podkreślę, że Zbyszek Koerber jest jednym z najlepszych florecistów jakich widziałem, a przy tym jest człowiekiem niezwykle dobrze wychowanym, nie tylko wykształconym ale i obdarzonym życiową mądrością i inteligencją, solidnym, słownym, ambitnym w tym dobrym, sportowym znaczeniu, skromnym (nie wynoszącym się nad innych, chociaż nad wieloma góruje pod każdym względem) i powszechnie lubianym i szanowanym przez brać klubową i wszystkich, którzy mieli miłą okazję poznać go bliżej. Z uroczą Martą tworzą niezwykle sympatyczną parę.

    Najbardziej jednak gospodarze liczyli na sukcesy w koronnej swej broni – w szpadzie. Na starcie stanęła trójka najlepszych szpadzistów Jugosławii: mistrz kraju Ljuba Sawicz (nasz stary znajomy z Bukaresztu), wicemistrz Aleksandr Anastasow oraz trzeci Ristewski.

    Ale i tu gospodarzom przyszło zbierać baty. Przegrali do nas puchar wieńczący triumf drużynowy, a nasz Jerzy Okraszewski zwyciężył w turnieju indywidualnym, nie ponosząc w finale ani jednej porażki. Zbyszek Koerber (startując już w trzeciej broni sic!) był 6-ty, Jacek Dzięglewski 8-my. Jeśli chodzi o mnie, to w eliminacjach, ćwierćfinałach i w półfinale biło mi się dobrze. W „połówce” przegrałem tylko z mym wielkim przyjacielem – Jerzym. Między innymi pokonałem tu Anastasowa 5:2 i mistrza Jugosławii – Savicia 5:1. Na tym etapie uważano mnie nawet za faworyta turnieju. Jednak w finale opadłem z sił, - brak treningów przed turniejem, wysoka temperatura w sali 360 C oraz brak świeżego powietrza dały mi się we znaki, wygrałem tylko ze Zbyszkiem 5:1, a resztę spotkań przegrałem po prostu bez walki, ze zmęczenia zajmując ostatecznie 5-te miejsce.

    Po turnieju byłem tak zmęczony, że nie wziąłem wieczorem udziału w tradycyjnym, uroczystym rozdaniu nagród i dyplomów w sali bankietowej hotelu „Panorama”. O mało nie zepsułem swoim zachowaniem wieczoru Jerzemu, który w swej lojalnej przyjaźni nie chciał iść beze mnie na bankiet, musiałem więc wymanewrować go, tzn. poszedłem z nim na salę ale gdy zobaczyłem, że nie ma pary wolnych miejsc obok siebie, tak byśmy mogli siąść razem w polskim gronie – wycofałem się dyskretnie z powrotem do łóżka.

    Przyznaję się też do tego, że byłem „nieutulony” po porażkach doznanych w finale. Okazuje się, że im jestem starszy (w Skopje w 1972 r. miałem 34 lata), tym dotkliwiej, ambicjonalniej przeżywam gorycz porażki, nie tylko zresztą te doznane na planszy.

    Bankiet był podobno bardzo udany, jak zresztą cały pobyt w Macedonii. Do późna w noc dobiegały mnie z okolicy różne pikantne przyśpiewki na swojską nutę, gdyż moi rozbawieni koledzy zmienili lokal na plener by móc gardłom w śpiewie pofolgować (oj napracowały się tego wieczoru te gardła!).

    W poniedziałek ruszyliśmy w miasto. Zwiedzaliśmy zabytki w towarzystwie Władimira Schumanowa, Milutina Vajevica i jego żony oraz Trajana Stojanowskiego. Zrobiłem wtedy kilka zdjęć. Później udaliśmy się do dzielnicy handlowej, gdzie w centralnym domu towarowym kupiłem czarną, skórzaną marynarkę i koszulkę polo. Nie kupiłem nic dla Krysi bo nie miałem więcej mamony.

    Na odjezdnym kupiliśmy z Jerzym chleb, konserwy, pomidory, trochę owoców i soków owocowych i w drogę. Zawodnicy jugosłowiańscy żegnali nas gremialnie, pomagając nam w noszeniu bagaży do wagonu. Długo staliśmy w oknach wagonu machając do przemiłych gospodarzy.

    Pobyt w Jugosławii zaliczam do najmilszych wojaży zagranicznych w mej karierze zawodniczej. 

Wycinek prasowy: „Nowa Makedonija” 31 lipca 1972 r. Notka prasowa donosi o zwycięstwie Zbyszka Koerbera w turnieju floretowym, oraz o zakwalifikowaniu się do finałów szpady Polaków Koerbera, Falkowskiego i Okraszewskiego.
Wycinek prasowy: „Nowa Makedonija” 2 sierpnia 1972 r. podaje wyniki turnieju szpadowego; - 1. Okraszewski, 2. Savicz, 3. Anastasow, 4. Ristewski, 5. Falkowski,6. Koerber.

Stoję na szczycie schodów sali, w której rozegrano turniej szermierczy w Skopje. Te dwa malutkie otwory wentylatorów (u góry po prawej) nie były w stanie wymienić upalnego powietrza w sali na świeże.

Przed hotelem „Panorama” w Skopje. Stoją od lewej: Jerzy Okraszewski, Zdzisława Walawska, Oleńka Walewska, Jugosłowianka – żona priedsiedatiela Branko i ja. Dziewczynka jest córką Pani Branko. To w tym hotelu zakwaterowani zostali szachiści grający na Olimpiadzie Szachowej Skopje, wrzesień 1972 r.
Taras hotelu „Panorama” w Skopje. Siedzi zwycięzca turnieju szpadowego, mój wielki przyjaciel Jerzy Okraszewski i ja. To tu rozgrywaliśmy z Jerzym partyjki szachów.

Skopje – budynek dworca kolejowego zburzony podczas trzęsienia ziemi w 1963 roku. Widoczny jest zegar, który zatrzymał się o 515 rano, kiedy rozpoczął się ten kataklizm.

Ruina ta pozostawiona jest jako pomnik (memuary) tej katastrofy.

Skopje – przed portalem islamskiego meczetu „wznoszę modły do Allaha”.
Skopje - wąska uliczka dzielnicy tureckiej. Tureckie sklepiki, tureckie stroje, tureckie nazwiska i twarze. Czuliśmy się tu jak już za Bosforem. Stoją od lewej: Jerzy Okraszewski, Olga Walewska, Władysław Jurczak, Władimir Schumanow, G.F., Zdzisława Walawska i Zbyszek Koerber.
Skopje. Przy granitowym moście nad rzeką Wardar. Między mną i Zbyszkiem stoi Władimir Schumanow – prezes i trener klubu szermierczego w Skopje. Władimir to przemiły człowiek, był duszą sprawczą i głównym organizatorem naszej imprezy sportowej, pełen poświęcenia i bardzo gościnny. Poświęcił nam bardzo dużo czasu, był naszym znakomitym przewodnikiem. Troszczył się o nasze wyżywienie i wygody zakwaterowania.
 
Skopje 1972. Przed hotelem „Panorama”. Obok mnie dwie Bułgarki z Plewen. Po mojej lewej stronie „wulkan na planszy”, dziewczyna o niepospolitym temperamencie.
Skopje - stoję na stopniach schodów ruin byłej twierdzy tureckiej Kale.
Zmęczeni upałem i bieganiem po mieście przysiedliśmy w kawiarence „pod parasolami” na kawę ze śmietanką, lody i soki owocowe z przemiłą florecistką macedońską ze Skopje; – piękną Sonją Karandzuloską, - prywatnie pierwszą solistką Teatru Narodowego i Opery w Skopie. Od lewej: Oleńka Walewska, G.F., Sonja Karandzuloska, Zbigniew Koerber, Jacek Dzięglewski, Zdzisława Walawska.
Przed mahometańskim meczetem. I-szy rząd u dołu: Zbyszek Koerber, Trajan Stojanowski, Jacek Dzięglewski, Władimir Schumanow, Jerzy Okraszewski. W drugim rzędzie od lewej: Zdzisława Walawska, żona Milutina Vajevicia, Olga Walewska, Władysław Jurczak. Na górze oparty o kolumnę meczetu: Grzegorz Falkowski. Milutin Vajevic robi to zdjęcie.
 

* * * * *

Międzynarodowy Turniej Szermierczy z okazji "Dnia Kolejarza", Jelenia Góra, wrzesień 1972 r.
(jak się później okazało był to ostatni turniej szermierczy w moim życiu!)

    Zaczęło się od listu Jerzego Okraszewskiego, który załatwił mi i przysłał bezpłatny bilet kolejowy na trasie Płock – Jelenia Góra – Płock, z zaproszeniem na turniej i informacją o miejscu i terminie rozegrania zawodów. Wziąłem więc w "Petrobudowie Płock" trzy dni urlopu wypoczynkowego i w czwartek 14.09.1972 r. o godz. 2124 wsiadłem w pociąg do Wrocławia z przesiadką w Kutnie. We Wrocławiu zatrzymałem się u Ojca na ul. Sopockiej 6 m. 2, gdzie zjadłem śniadanie, po czym razem z Tatą udaliśmy się do siostry Marii na pogawędkę, w czasie której pokazywałem fotografie syna Wojtka (urodził się 1.03.1971 r. we Wrocławiu).

    Później byłem w Zjednoczeniu „Zachód” i rozmawiałem z Panią Mirką Kuszej, niestety nie zastałem Pani mgr Krysi Nowickiej, ani Pana mgr Juliana Piotrowskiego ni Wieśka Szumskiego. Wpadłem też do WPBP Nr 1. O 1505 pociąg do Jeleniej Góry, a na peronie prawie cała brać z W.K.Sz. „Kolejarz”. Z początku było bardzo tłoczno, ale za to wesoło. Dojechaliśmy do Jeleniej Góry w dobrych humorach, a następnie podstawionym autokarem do Bierutowic.

    Zakwaterowani zostaliśmy w ośrodku wypoczynkowym kolejarzy „Stokrotka”, gdzie także stołowaliśmy się. W piątek wieczorem, po kolacji wszyscy uczestnicy turnieju spotkali się na powitalnej lampce wina, podczas której Prezes mgr Eugeniusz Pussak serdecznie powitał gości z Francji, Jugosławii, NRD i z ... Płocka!

    Ze starych znajomych zjechali: z Francji Monsieur Barbarou, Jean Kotras, Abadie.
Z Jugosławii: Władimir Schumanow, Predsiedatiel Branko z żoną, Vaja, Trajan Stojanowski, Sonja Karandzuloska i Żana. Z NRD: Pan Dressler, Tenner, Piper, Ginter Schuhmann – brat Volkmara, Gisela Dammrich i wielu innych.

    Z braci wrocławskiej znów z wielką przyjemnością zobaczyłem bardzo serdecznego kolegę Rysia Sojkę, Kazia Walkowiaka I Kazimierza Górniaka, za którymi szczerze się stęskniłem. Przy okazji dowiedziałem się, że Rysiu Walkowiak ma drugie dziecko – tym razem syna, że syna mają Konrad i Ewa Ostańkowiczowie (Ewa Lewandowska wyszła za mąż za Konrada), że mgr Krystyna Stachowska niestety odchodzi z Klubu, że Kaziu Mądrzak został ojcem, że obóz szermierczy w Międzyzdrojach był nieudany itd.

    W sobotę rano o 800 śniadanie, a zaraz po nim w autokar i w drogę do Jeleniej Góry.

W strugach deszczu przebiegliśmy z workami do ośrodka Gwardii, gdzie po przebraniu się w białe dresy szermiercze poprowadziłem wszystkich zawodników na salę, przy dźwiękach dętej orkiestry kolejowej, która zagrała dziarskiego marsza. Do zawodników przemówił Pan Prezes Pussak, życząc dobrych wyników i by wygrał najlepszy. Następnie rozbiegliśmy się do swoich plansz i rozpoczął się turniej.

    Nie pamiętam wszystkich przeciwników z I eliminacji, upamiętniło mi się tylko to, że pokonałem najlepszego od wielu lat szpadzistę Dolnego Śląska – Wiesława Okpisza 5:3.

    W I-szej eliminacji nie przegrałem ani jednej walki, Wiesiek był 3-ci. W pierwszej eliminacji startowało tylko 16 szpadzistów (po rozegraniu wstępnej eliminacji jeszcze we Wrocławiu, by zaoszczędzić kosztów dojazdu wszystkich chętnych w starcie w Jeleniej Górze). Następnie z dwóch grup eliminacyjnych do półfinałów kwalifikowało się po 4 zawodników. Utworzono następnie dwa półfinały po 4 zawodników, z których po dwóch kwalifikowało się do finału. W moim półfinale znaleźli się: Francuz Abadie, Jerzy Wylęgała i Paweł Krawczyk, a w drugim półfinale walczyli : Wiesiek Okpisz, Jerzy Okraszewski, Francuz Banquet i Rysiu Sojka.

    W półfinale wygrałem wszystkie walki, a Paweł Krawczyk, Abadie i Jurek Wylęgała mieli po 1 zwycięstwie, ale Paweł miał najlepszy stosunek trafień i on awansował do finału.

    W drugim półfinale (przyznaję - trudniejszym niż mój) Jerzy przegrał z Wieśkiem Okpiszem i z Banquetem i został niestety wyeliminowany. Półfinały skończyły się o godz. 1400, po czym udaliśmy się na obiad.

    Ogłoszono, że finał rozpocznie się o godzinie 1600, nie chcąc więc wyjść na planszę z pełnym żołądkiem, nie jadłem prawie wcale obiadu, co przyznaję przyszło mi z trudem, gdyż zupa grzybowa i rumiana pieczeń cielęca wyglądały na bardzo smakowite. Zjadłem tylko 3 łyżki zupy, pół pieczeni i zagryzłem to jabłkiem. Moja ostrożność okazała się jednak niepotrzebna, bo na planszę wyszedłem dopiero o godz. 1800, bo wcześniej rozgrywano finały szabli i floretu pań. Szablę wygrał Zbyszek Brzuchacz przed Jackiem Kiestrzyniem, Kaziem Górniakiem i Vajeviciem z Jugoslawii. We florecie kobiet zwyciężyła Ola Walewska a w finale były jeszcze Lilka Kotlarek, Basia Butkiewicz i przemiła Danusia Przepióra.

    I wreszcie finał szpady. Do pierwszej walki wychodzi Wiesiek Okpisz i autor tego pamiętnika. Biję się trochę niemrawo (nie rozgrzany, nie rozbudzony psychicznie) i przegrywam 5:4. W tym momencie pomyślałem sobie, że turnieju już nie mam szans wygrać, bo z kimże mógłby przegrać przebojowy Wiesiek Okpisz ?. W drugiej walce Banquet pokonał Pawła Krawczyka. Teraz na planszę wychodzą Wiesiek i Paweł, Wiesiek luźny i pewny siebie, a Paweł ambitny (i bitny), skupiony, pragnący naprawić wrażenie po poprzedniej porażce z Francuzem. I co? Sensacja! Paweł Krawczyk bije Wiesława Okpisza 5:4 !! Brawo Pawle, tobie więc (co najmniej) zawdzięczam przywrócenie szansy zwycięstwa w turnieju. Z tego zwycięstwa cieszyłem się i z tego powodu, że Paweł Krawczyk był moim uczniem na obozie w Sławie Śląskiej a także moim podopiecznym w Klubie.

Paweł to bardzo sympatyczny chłopiec (później magister farmacji), przy czym osobne pochwały należą się rodzicom Pawła za bardzo dobre wychowanie syna, którym Paweł wyróżnia się wyraźnie spośród rozwydrzonych rówieśników.

    Do następnej walki wychodzę z Banquetem i po nerwowym jej przebiegu zwyciężam 5:4 (Banquet prowadził już 2:0 i 3:1).

    Teraz Banquet zostaje na planszy i następną walkę toczy z Wieśkiem, który nie dał Francuzowi większych szans i pokonał go przekonywająco. A więc Wiesiek skończył walki z dorobkiem dwóch zwycięstw i jednej porażki i oczekuje na wynik ostatniej walki, tzn. mojej z Pawłem, bo zwycięzca tej walki stoczy baraż o I miejsce w turnieju właśnie z Wiesławem Okpiszem.

    Wyszedłem na planszę skoncentrowany (i już rozgrzany walką i stawką) i choć bardzo lubię Pawła – pokonałem go 5:0. A więc to ze mną Wiesiek będzie walczył w barażu o zwycięstwo.

    Po walce z Pawłem spokojnie (taktyka i rutyna) wykorzystałem regulaminowe 2 minuty na odpoczynek, w czasie którego na zimno przeanalizowałem nie tylko przyczyny finałowej porażki z Wiesławem, ale cały jego styl walki i szukałem w myślach taktycznego rozwiązania barażu z najlepszymi dla mnie szansami na zwycięstwo.

    Rozumowałem tak: w puli finałowej przegrałem walkę z Wieśkiem, bo biłem się pasywnie, pozwoliłem Wieśkowi mnie atakować, a mam przecież obronę słabszą niż atak (biorę zasłony szeroko i raczej proste niż okrężne), jego natarcia dochodziły więc celu.

Wiesiek bardzo dużo trafień zadaje w sposób charakterystyczny dla jego osobowości: bezczelnie i z tupetem, bez żadnych kompleksów przed kimkolwiek, idzie jak taran na każdego przeciwnika, jest typem mężczyzny–zdobywcy, dzięki czemu zwyciężał, triumfował w wielu turniejach i pokonał bardzo wielu znakomitych szpadzistów. Ulubioną akcją szpadową Wieśka był sugestywny atak na wyprostowanej ręce ze szpadą skierowaną w pierś przeciwnika z jednoczesnym doskokiem i przytupem i gdy tylko przeciwnik próbował parować jego żelazo; - robił błyskawiczne cofnięcie klingi z ugięciem ręki w łokciu i natychmiastowe wrzucenie klingi w odkryte (po nie chwyceniu żelaza Wieśka) pole trafienia przeciwnika. To cofnięcie ręki Wieśka nie jest w zgodzie z klasyczną szkołą szpadową, ale Wiesiek ten zwód ataku szpadą, a następnie wrzucenie klingi robi tak sugestywnie, że większość szpadzistów panicznie szukało jego atakującego żelaza, co było błędem w założeniu, bo Wiesiek i tak cofał żelazo i tak i nie było możliwości jego parowania, a zawodnik po nieudanej paradzie jest po prostu odkryty.

Należy więc albo atakować Wieśka, gdy znajdę dobre tempo, albo wchodzić Wieśkowi aretem w pierwsze tempo, tzn. w moment rozpoczęcia jego natarcia (licząc, że za ułamek sekundy ugnie i cofnie rękę z unikiem żelaza, które w tym momencie nie jest skierowane na moje pole trafienia. Wieśka można także nieraz zaskoczyć rzutem wykonanym tuż po komendzie „naprzód”, ale to jest zawsze ryzykowne, bo Wiesiek ma doskonały refleks i szybkość i gdy wpadnie mu się na zasłonę, wtedy 99 %, że szybka riposta Wieśka będzie u mnie „siedziała”. Postanowiłem ostatecznie zdać się na refleks i szybkie arety, trzymać krótką menzurę, chodzić nisko na sprężonych nogach i w razie najmniejszej nawet okazji (odkrycia się przez Wieśka) wystrzelić prostym fleszem na pierś. Okazało się w walce, że Wiesław doskonały przecież szpadzista, nie dał mi ani jednej okazji do wykonania rzutu, natomiast pilnowanie pierwszego tempa ataku Wieśka okazało się bardzo efektywne.

    Zaczęło się od 1:0 dla Okpisza, potem 1:1, potem 2:1 dla Wieśka, następnie 2:2. Przy tym stanie Wiesław zaatakował, a w momencie gdy ja brałem zasłonę z końcem broni skierowanym na jego pole trafień – nastąpiło trafienie (na moją korzyść), sam nie wiem gdzie moja punta dotknęła jego ważnego pola trafień, najprawdopodobniej ześlizgnęła się z jego kosza i trafiła mankiet rękawa zaraz za koszem, dość, że elektryczny aparat wykazał ważne trefienie.

    Wiesiek gorąco zaprotestował, twierdził, że nie otrzymał tego trafienia, ale Jacek Dzięglewski (doskonały i obiektywny sędzia) nie uznał tych protestów, zaliczając trafienie, a więc jest 3:2 dla mnie. Teraz Wiesiek zrobił coś, czego sportowiec i w końcu od wielu lat kolega z jednej drużyny zrobić nie powinien. Zorientował się, że metalizowana (i blokująca w nią trafienia) plansza „gra” w miejscach gdzie była pomalowana białą farbą (linie pozycji wyjściowych na planszy). I teraz zrobił tak: na komendę „etez – vous pret „? (gotowi ? – walka była sędziowana po francusku) oparł koniec swej broni na swojej linii wyjściowej, i na komendę „allez” (naprzód) przycisnął puntę szpady do lakieru (zwarł obwód przez puntę) a następnie szybko wyprostował uzbrojoną rękę w moim kierunku nawet mnie nie sięgając (sugerując, że trafienie sygnalizowane zapaloną lampą na aparacie to trafienie na moim polu trafień). Aparat wykazał trafienie natychmiast, w momencie gdy staliśmy od siebie w odległości wyjściowej regulaminowych 4 metrów. Ten chwyt poniżej pasa był tak grubymi nićmi szyty, że nie tylko wytrawny sędzia i doskonały szpadzista, jakim jest Jacek Dzięglewski, nie dał się „nabrać” na ten „cienki numer” i nie uznał tego trafienia, ale i wszyscy obecni w sali dali wyraz swemu oburzeniu. Wiesiek jednak nie dawał za wygraną i próbował wykłócić się o to trafienie. Gdy nie uznano jego protestów, z tym większym impetem ruszył na mnie do przodu, by jednak wygrać tę prestiżową walkę. Nie dałem się zaskoczyć ani wyprowadzić z równowagi i precyzyjnie aretowałem w pierwsze tempo huraganowych natarć Wieśka. Nastąpiły dwa duble i moje zwycięstwo 5:4.

    Chciałoby się baraże wygrywać bardziej przekonywająco, ale przecież jak za setne części sekundy różnicy na mecie stumetrówki dają złote medale olimpijskie, to i 5:4 jest dobrym zwycięstwem, może być przecież 5:5 V).

    Z przykrością, nie po raz pierwszy stwierdzam, że Wiesiek „nie umie przegrywać” (z honorem), ledwie mi podał rękę po walce – lekceważąco, odpychająco, z nieumiejętnie hamowaną złością. Ani wtedy, ani później nie zdobył się na pogratulowanie mi zwycięstwa, po prostu on jeden nie uznał mojego zwycięstwa. A ileż to walk między nami Wiesław wygrywał i ja zawsze gratulowałem mu zwycięstwa! Trzeba chyba stwierdzić, że sport nie nauczył Wieśka, że dziś się wygrywa, jutro przegrywa i takie jest życie (nie tylko sportowca) i pogodnie trzeba to przyjmować. Wiesiek uważa, że tylko on ma patent na wygrywanie z takimi szpadzistami jak ja, że on jest asem, któremu hańba przegrać, że jeśli już ktoś z nim wygra, to jest to fuks, lub zwycięstwo po walce nie fair. Czyż nic mu nie mówi to, że ze mną przegrywali najlepsi szermierze w Polsce? Ja sam uznaję Wiesława Okpisza za szpadzistę o wiele lepszego ode mnie, co przecież nie znaczy, że zawsze wygrywać musi właśnie Wiesiek.

    Jest mi trudno o tym pisać. Wiesława Okpisza szanuję jako dobrego kolegę, inteligentnego, kulturalnego i wykształconego człowieka, bardzo wesołego i z ogromnym poczuciem humoru. Nie przeszkadza mi to, że Wiesiek jest bardzo ekspansywny, twardo pilnujący swojego interesu, zdobywczy, śmiały (prawie bezczelny), taki dobry sportowiec chyba powinien być, nawet mu tego wszystkiego trochę zazdroszczę. Modus vivendi między nami układało się zawsze na zasadzie cichych ustępstw wobec Wieśka, ale chciałbym, by Wiesiek rozumiał, że nie tylko jemu się od życia wszystko należy, że koledzy wokół też mogą (w sporcie) kosztem niego coś tam wygrać i wtedy trzeba z uśmiechem i życzliwie im tego pogratulować

    Po zwycięskim trafieniu rzuciły się do mnie koleżanki i koledzy z gratulacjami, a ten i ów szepnął, że cieszy się, że to właśnie ja, a nie Wiesław zwyciężyłem w tym turnieju.

    Potem trwał jeszcze finał floretu, który wygrał kunsztownie Zbyszek Koerber przed Kaziem Walkowiakiem.

    Nie wiem co o moim zwycięstwie winien myśleć ostatni mój trener – mgr Krzysztof Głowacki, bo jakże to: - „Fala” (moja „ksywa” - tak mnie nazywano w Klubie) nie trenuje od 2 lat, nie uczestniczył w letnim obozie treningowym, nie ma w Płocku żadnego kontaktu z szermierką, a tu przyjeżdża i wygrywa turniej, bijąc młodych, systematycznie trenujących zawodników.

    Ja jednak nie przeceniam tego sukcesu, wiem że odniosłem go tylko dlatego, że turniej był krótki, stoczyłem wszak w całym turnieju tylko 13 walk (z których wygrałem 12), co pozwoliło mi wytrzymać go kondycyjnie, a właśnie sił i tchu zaczęło mi brakować w ostatnich walkach finałowych. Trzeba też stwierdzić, że turniej był słabo obsadzony, moim zdaniem tylko Wiesław Okpisz i Jerzy Okraszewski byli w nim wysokiej klasy szpadzistami.

    Jerzy już po raz drugi (kiedyś w turnieju o puchar Barbakanu w Krakowie było to samo) został pokonany przez ... luźno (słabo) zamocowaną planszę, (chodzi o taśmę metalizowaną szerokości 1,5 m.b. nakładaną na podkład, której zadaniem jest blokowanie trafień zadawanych końcem szpady w podłogę) co powodowało, że nie mógł wykorzystać całego dynamizmu pracy swych nóg, co jest olbrzymim atutem Jerzego, po prostu ślizgał się jak na rozkołysanej kładce.

    Niemniej ze zwycięstwa bardzo się ucieszyłem, tylko czy teraz zaproszą mnie ponownie. Przecież to co zrobiłem jest cholerną antypropagandą solidnego treningu szermierczego.

    Prosto z sali szermierczej pojechaliśmy na bankiet do Klubu Oficerskiego w Jeleniej Górze. Centralną aulę zawładnęliśmy w swoje wyłączne posiadanie.

    Stoły ustawione były w podkowę i zastawione zupełnie, zupełnie! Jak zawsze sympatyczne przemówienie Prezesa Pussaka, ogłoszenie wyników zawodów i wręczenie nagród – ja otrzymałem misę kryształową i dyplom (podobnie jak zwycięzcy obu floretów i szabli), pozostali finaliści tylko dyplomy.

    Przyjemnie jest iść w szpalerze oklaskujących cię człeku ludzi i odbierać nagrody, dyplomy, uściski dłoni, wznosić triumfalnie ramiona i pokazywać trofea, odpowiadać uśmiechem na owacje - jest to piękna chwila, w której sportowiec otrzymuje nagrodę za swój ciężki wysiłek, w której czuje się trochę jak aktor nagradzany oklaskami przy otwartej kurtynie. Po zwycięskim turnieju nie czuje się tak zmęczenia (jak po przegranej), a świat wydaje się piękniejszy niż zawsze.

    W czasie bankietu swój dyplom puściłem w krąg i na jego rewersie zebrałem autografy wszystkich uczestników turnieju.

    Później wymiana upominków między „towarzystwem wzajemnej adoracji”, tzn. pomiędzy działaczami ekip przyjezdnych i ekipy gospodarzy - to podtrzymuje ciepło wzajemnych kontaktów i zachęca do zapraszania obdarowujących miłymi prezentami.

    Teraz zaczęły się tańce. Orkiestra grała znakomicie, a że Gisela i Oleńka tańczą niezrównanie, bawiłem się wyśmienicie. Zwłaszcza Gisela, którą nazwałem czempionką świata w tańcu, przedłużyła mi nagrodę, koronując mój triumf zwycięzcy. Trzeba jednak przyznać, że i Oleńka tańczy wspaniale, w szybkich rock’n rollach, fokstrotach, rumbach ale i w romantycznych tangach Oleńka płynie po parkiecie leciutko, ze znakomitym wyczuciem rytmu, świetnie wyczuwa partnera i potrafi delikatnie skorygować jego drobne niedokładności w tańcu.

    Na bankiecie siedziałem początkowo w wełnianym swetrze i skórzanej kurtce, ale gdy rozgrzałem się tańcem, zdjąłem sweter i położyłem go na torbie Romana Kowalczyka – naszego wspaniałego fotografa. Później ktoś strącił ten sweter na podłogę, ktoś inny podniósł go i położył go na parapecie okna za storami, dość, że rozbawiony i pilnujący kryształu-nagrody wyszedłem z sali bez swetra. No cóż, widocznie to zwycięstwo miałem okupić tym swetrem. Żal mi było tego swetra, bo zrobiła go własnoręcznie Krystyna, jest mi przez to szczególnie miły. Po powrocie więc do Płocka napisałem list do Pana Kierownika Klubu Oficerskiego i... co powiecie? Uczciwy znalazca przekazał go kierownikowi, a ten pocztą przysłał mi go do domu, do Płocka - takie ludzkie łańcuchy dobrych rąk i serc podtrzymują wiarę w dobro człowieka.

    Potem jeszcze rozśpiewana podróż autokarem do Bierutowic a po śniadaniu o 1100 wraz z Okrasiem i Dzidką Walawską autobusem PKS pojechaliśmy do Jeleniej Góry, a później pociągiem do domu, via Wrocław do Płocka. Z naszymi zagranicznymi gośćmi żegnaliśmy się w autokarze, którym o 1100 wyruszyli na wycieczkę po Karkonoszach.

    W Jeleniej Górze nie tylko odniosłem ostatnie zwycięstwo na planszy szermierczej, okazało się później, że był to ostatni mój turniej szermierczy w życiu.

    Powodem wycofania się z czynnego uprawiania szermierki był nie tyle mój zaawansowany wiek (34 lata), co chroniczna choroba kręgosłupa (dyskopatia trzech chrząstek międzykręgowych powodująca konieczność stosowania zabiegów rehabilitacyjnych do końca życia) oraz co gorsza popękane i porozrywane chrząstki w prawym kolanie co spowodowało konieczność operacji usunięcia z prawego kolana tej zniszczonej chrząstki (artroskopia), a że chrząstka ta jest nieregenerowalna, muszę zaprzestać wszelkiego forsowania kolana, nie tylko wycofania się z szermierki, nie tylko zaprzestania gier w tenisa stołowego (który tak lubiłem), ale nawet zmuszony zostałem do limitowania czasu dziennych przebiegów marszowych. Jedynym kontaktem ze sportem pozostały mi na „dojrzałe” lata jazda rowerem i szachy. Moja pasja do podróżowania realizowana mimo bólu w prawym kolanie to już inna bajka.

 

Jelenia Góra 1972 r. Stoją od lewej: Jacek Kiestrzyń, G.F., Zbyszek Koerber, Milutin Vajewic, Władimir Schumanow i Żana florecistka z Jugosławii.

Jelenia Góra 1972. Stoją od lewej: Olga Walewska, Jacek Kiestrzyń, Wiesław Okpisz, G.F., Jacek Dzięglewski i Danusia Przepióra.

Jelenia Góra 1972. Stoimy przed domem wczasowym „Stokrotka” w Bierutowicach. W środku fotografii Jacek Kiestrzyń, Jerzy Okraszewski, Grzegorz Falkowski i tyłem Zbyszek Koerber.
Bierutowice. Po śniadaniu przed wycieczką w Karkonosze oczekujemy na autokar. Stoją od lewej Mr Barbarou, uczestnik finału szpady Francuz Banquet, Schuhmann z NRD, wąsaty Francuz?, Schumanow ze Skopje, Grzegorz Falkowski, Zbyszek Koerber, Jacek Kiestrzyń, jakiś Francuz?, Gisela Dammrich z NRD, Jerzy Okraszewski i inż. Nowak z DOKP W-aw.

Stoją od lewej: Władimir Schumanow, Grzegorz Falkowski, Gisela Dammrich z Drezna, Jean Kotras z Tuluzy, Jerzy Okraszewski i Zbyszek Koerber.

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery