1956 r., początek

Wrocław, sierpień 1956 r.

Nie grzmiały działa, nikt nie rzucał kwiatów, ni konfetti, serpentyny nie wiły się w powietrzu, orkiestry nie odegrały gromkiego tuszu, żadne znaki na niebie i ziemi nie znamionowały, że dzień to był dla mnie szczególny. Po prostu do mieszkania nr 5 na pierwszym piętrze przy ulicy Grunwaldzkiej 8 pewnego sierpniowego dnia wszedł korepetytor matematyki młodszej mojej siostry Dorotki i rozpoczął w znoju i trudzie rozpraszać mroki w jej uroczej główce panujące w miejscu, w którym winna znajdować się głęboka wiedza matematyczna. Sam fakt pobierania korepetycji przez siostrzyczkę nie usprawiedliwiałby formy nadanej wstępowi, gdyby nie osoba korepetytora. Dlatego gwoli kronikarskiej ścisłości, a dla potomnych ku pamięci, wyjaśniam, że:

Podczas jednej z korepetycji siedziałem cicho w kącie, w głębokim fotelu i przeglądałem gazetę. Po przewróceniu kart na ostatnią stronę zobaczyłem tam uśmiechniętą twarz... no zgadnijcie kogo ? Zgadliście ? Nie szkodzi i tak napiszę: ... zobaczyłem uśmiechniętą twarz korepetytora Dorotki, który siedział 3 metry ode mnie i cierpliwie wyjaśniał jakieś skomplikowane prawidła matematyczne mojej kochanej siostrze. Serce skoczyło mi do gardła. Pierwszy raz w życiu siedziałem „oko w oko” z człowiekiem „z gazety.

Przejęty przeczytałem artykuł. Okazało się, że przede mną siedzi Vicemistrz Polski juniorów we florecie, dziewiąty wśród juniorów – szpadzista świata z Luksemburga 1956 r. oraz czołowy szermierz Polski i jeden z dwu najlepszych szpadzistów Wrocławia.

Onieśmielony i z mocno bijącym sercem podszedłem do pana korepetytora i pokazałem mu gazetę, pytając czy to on jest bohaterem przedmiotowego artykułu? Ponieważ lekcja była i tak już skończona, pan korepetytor wyjaśnił, że w istocie jest tym, którego „gęba” uśmiecha się „z gazety”.

 

Jacek Dzięglewski, bo on to był, opowiedział wtedy skromnie o swej sławetnej działalności sportowej, zaproponował, że wprowadzi mnie do Klubu Szermierczego i umówił się ze mną na 2 września 1956 r. w tymże klubie. W tym to pamiętnym dniu stanąłem po raz pierwszy przed obliczem fechmistrza Pana Wirgiliusza Kuleczki, wspaniałego człowieka , znakomitego trenera i psychologa – wychowawcy. Pan Kuleczko zapisał mnie do rejestru ćwiczących, po czym zaprowadził mnie na salę gimnastyczną, gdzie za chwilę rozpoczął się trening. Miałem wtedy 18 lat.

Na czele ćwiczących stanął wysoki, przystojny blondyn, pięknie zbudowany, o mocarnych udach i szerokiej klatce piersiowej. Uśmiechał się nadzwyczaj ujmująco i był bardzo sympatyczny. Zastanowiło mnie wtedy, że na nogach miał grube, wełniane, białe skarpety, jakich używa się do butów narciarskich. Po co takie ciepłe skarpety we wrześniu, w tenisówkach ? Dopiero później przekonałem się, że noga w nich wcale się nie przegrzewa, a olbrzymią ich zaletą jest to, że stopa otoczona jest grubą warstwą izolacyjną chroniącą od wszelkich urazów, uderzeń, kopnięć, a przede wszystkim od obtarć.

Wróćmy jednak do zawodnika, który biegł na czele naszego „wężyka” ćwiczących. Ruchy miał bardzo sprężyste, elastyczne, miękkie i dynamiczne. Odznaczał się dużą skocznością, szybkością, dynamiką, elegancją ruchów i jakimś dostojeństwem, tak… właśnie

dostojeństwem, które emanowało z całej jego postaci.

Po treningu podszedł do mnie, przywitał się i powiedział: „nazywam się Jerzy Wojciechowski, ale mów do mnie Wojtek”.

Zawirowało mi coś w oczach, zaszumiało w głowie, nie mogłem wykrztusić ani jednego słowa, ręce mi zadrżały i zwilgotniały : przede mną stał aktualny wówczas Vicemistrz Świata Juniorów w Szpadzie !

Był dla mnie przyjacielski , bezpośredni, opowiadał ciekawie o swoich przygodach sportowych, mówił na temat szermierki w ogóle, natchnął mnie wiarą w to, że poprzez pilny trening mogę i ja kiedyś osiągnąć wyniki podobne do jego sukcesów, zaofiarował swą pomoc i konsultacje dla przyśpieszenia moich postępów w zgłębianiu trudnej wiedzy szermierczej i w nabyciu umiejętności w sprawnym i skutecznym władaniu białą bronią. Słowa, jak się później okazało, dotrzymał, jeśli nie osiągnąłem później sukcesów sportowych na miarę Wojciechowskiego, to tylko dlatego, że nie byłem tak zdolnym zawodnikiem jak mój idol.

W dniu pierwszego treningu w Klubie znajdowali się jeszcze: florecistka Urszula Zembska, floreciści Staszek Lubański i Janek Kępczyk oraz szablista Izydor Pelizg.

 

 

Jednakże pierwszy mój kontakt z szermierką był typu „literacko-czytelniczego”. Już jako 6-letni brzdąc przeczytałem samodzielnie książkę p.t. „I ja już czytam” a jako ośmiolatek miałem na swym czytelniczym koncie Trylogię Sienkiewicza, Ryszarda Lwie Serce Walter Scotta i Trzech Muszkieterów Aleksandra Dumasa.

Ojciec mój, inżynier leśnictwa Tadeusz Falkowski, który wywarł na mojej osobowości największe, kształtujące wrażenie (jeśli jest we mnie coś dobrego to jemu przede wszystkim zawdzięczam) wdrażał w naszej rodzinie taki zwyczaj, że w jesienne i zimowe długie wieczory siadaliśmy obok Ojca przy stole , wykonywaliśmy jakieś pożyteczne robótki (ja np. szyłem i oprawiałem książki), przy których Matka na zmianę z „biegłym w czytaniu” Rodzeństwem oraz Ojcem, czytała na głos klasyki literatury polskiej i światowej. Wieczorów tych nie zapomnę nigdy. Niemal w namacalny sposób glowina moja napełniała się wiadomościami o świecie a Ojciec przerywał chwilami czytanie i światłymi komentarzami „kształtował nasze charaktery”.

W tym to prawdopodobnie okresie wytworzyły się „podwaliny mojej osobowości”. Karmiony literaturą Sienkiewicza, Bunscha, Kraszewskiego, Przyborowskiego, Walter Scotta, Dumasa, Umińskiego, Cervantesa, J. F. Coopera, Mickiewicza, Żeromskiego itp. wyrosłem w podświadomym szacunku i kulcie dla sprawności fizycznej w ogóle, a do walki męskiej i szlachetnej w szczególności.

Szczególnym kultem otoczyłem walkę na tzw. „białą broń”. W broni palnej więcej widziałem (i widzę) zabijania i mordu niż walki i zmagań, które są immanentnie zawarte w męskich charakterach. Moi młodzieńczy bohaterowie to Zbyszko z Bogdańca, Skrzetuski, Longinus Podbipięta , „Mały Rycerz” – Pan Wołodyjowski, Ryszard Lwie Serce, Krzych Nałęcz, Zawisza Czarny, D’Artagnan, Atos, Kapitan Fracasse, Kpt Czart, Kmicic, Zorro, Old Schatterhand i inni im podobni.

Pamiętam; - czytając kiedyś opis walki Wołodyjowskiego z Bohunem, wyjąłem z szafy ojcowską, paradną szablę i wymachiwałem nią wyobrażając sobie, że sam walczę z niecnym Kozakiem. Gdy Pan Michał ciął okrutnie Bohuna odnosząc nad nim wspaniałe zwycięstwo; - podniecony ciąłem niemniej zamaszyście rozpruwając... pięknie wyhaftowaną przez Mamę poduszkę. Myślę, że Panu Wołodyjowskiemu było jednak trudniej zwyciężyć „swojego przeciwnika”.

Tradycje rodzinne również miały wpływ na podjęcie przeze mnie decyzji uprawiania szermierki. Mój prapradziad po ojcowej kądzieli (dziadek matki mojego ojca) – pułkownik Wojska Polskiego, doktor medycyny i filozofii Józef Grzegorz Puchalski (1766-1833) z Kalisza służył w wojskach napoleońskich, w legii Księcia Józefa Poniatowskiego, pod generałami Rożnieckim i Grabińskim. Był przyjacielem i zaufanym lekarzem generała Jana Henryka Dąbrowskiego, uczestniczył w kampaniach hiszpańskiej i włoskiej 1808-1811 r.

Mój Ojciec Tadeusz Falkowski był ułanem 115 pułku stacjonującego w Poznaniu i brał udział w bitwie z Moskalami pod Brodnicą w 1920 r., gdzie cudem uszedł z życiem. W rodowym albumie można obejrzeć zdjęcie mego Ojca w ułańskim mundurze, dziarsko wspartego na potężnym szablisku, a w gablocie piękne ordery od Piłsudskiego za waleczność.

Herbarz Polski pozwala też skonstatować, że Doliwa po mieczu i Ślepowron po ojcowej kądzieli to rody stare i słynące z zamiłowania do rozstrzygania „problemów” ostrzem miecza i szabli.


Tak więc jestem pod tym względem „obciążony dziedzicznie”.

Pierwsze zdjęcie autora pamiętnika G.F. w stroju szermierczym z floretem w prawej dłoni i maską szermierczą pod pachą na tle pocztu królów polskich – fotografię wykonał mój kochany Ojciec inż. leśnik Tadeusz Falkowski


Zdjęcie autora pamiętnika G.F. w stroju szermierczym „w wypadzie” wykonane w mieszkaniu nr 5 przy ulicy Grunwaldzkiej 8 we Wrocławiu, gdzie wtedy mieszkałem z rodzicamiZdjęcie autora pamiętnika G.F. w stroju szermierczym „w wypadzie” wykonane w mieszkaniu nr 5 przy ulicy Grunwaldzkiej 8 we Wrocławiu, gdzie wtedy mieszkałem z rodzicami

 

Zdjęcie wykonane w wagonie kolejowym w drodze do Poznania w 1957 r.; - od lewej: Jacqueline Matuszczak, Barbara Michalska, Zdzisława Leszczyńska, Szarlota Szyc, Urszula Zembska i Liwanowski

Poznań 1957 r. na ulicy w przerwie zawodów, od lewej: Basia Michalska, autor pamiętnika – Grzegorz Falkowski (tu 19-letni) w ojcowskim płaszczu i Zdzisława Leszczyńska

Poznań 1957 r. na ulicy w przerwie zawodów, od lewej: Szarlota Szyc, Zdzisia Leszczyńska, Staszek Lubański, Jacqueline Matuszczak–Lecquesne, Urszula Zembska, nieznany mi kolega. Staszek Lubański zawsze był bardzo męski i ekspansywny oraz czuły na płeć piękną. Zdzisia nie jest oburzona tym uściskiem, to dobrze świadczy o nich obojgu

 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery