1965 r. I cz.

Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w Szermierce, Warszawa 1965 r.

Zawody te zapamiętam długo z racji drobiazgu, który odebrał mi szansę wejścia do szerokiego półfinału we florecie.

I-szą eliminację przeszedłem gładko wygrywając między innymi z jakimś Włochem i rudym Niemcem. W ćwierćfinale, w pewnym momencie mam już trzy zwycięstwa (grupa z 6 zawodników) i czwarta wygrana dała by mi awans do półfinału. Walczę z Kaziem Reichmannem, byłym reprezentantem Polski we florecie.

Objąłem prowadzenie 4:3 i czuję, że jestem bliski zadania 5-tego, zwycięskiego trafienia. Koncentruję się i szukam dogodnego tempa do zadania decydującego trafienia.

Raptem Kaziu wypryskuje do przodu wrzuceniem ale za bardzo ugiął rękę z floretem, w dodatku zasygnalizował atak rozpoczynając natarcie nogami. „Ładuję” mu w to wyprzedzenie z blokadą jego klingi moją przeciwszóstą, które „osadza” Kazia na miejscu z końcówką mego floretu na kamizelce jego piersi, tak, że Kaziu nie kończy już nawet swego natarcia. Oglądam się na aparat; - po Kazia stronie zamiast czerwonego, pali się białe światło (co oznacza trafienie poza korpus w tzw. nieważne pole trafienia). Zaskakuje mnie to, byłem pewien, że trafiłem dobrze w kamizelkę na piersiach Kazia, zdarza się jednak, że „po drodze” do dobrego pola trafienia można końcem broni zawadzić o rękaw przeciwnika i wtedy aparat zapala białe światło sygnalizując trafienie w nieważne pole trafienia. Ponieważ wróciłem już w międzyczasie na swoją pozycję wyjściową, zapytałem po prostu Kazia czy trafiłem go dobrze? Kaziu mówi, że otrzymał trafienie w rękę. Uwierzyłem, nie podszedłem więc do Kazia i nie sprawdziłem próbnym trafieniem na kamizelce, czy aparat wykazuje prawidłowe, kolorowe trafienie (czerwone lub zielone, zależy, po której stronie stoją przeciwnicy), tym bardziej, że widzę z odległości 4 metrów, że żabka (łącznik osobistego kabelka z metalizowaną kamizelką) jest wpięta w kamizelkę Kazia. Przyjmuję więc postawę szermierczą i na pytanie sędziego prowadzącego walkę odpowiadam gotów – i walka potoczyła się dalej.

Decyduję się na prowokację, chcę „wyciągnąć” Reichmanna do natarcia, na które będę czyhał jak kot na mysz. Pokazuję mu przez cały czas moją odruchową zasłonę szóstą, koncentrując się do granic wytrzymałości nerwowej, by w decydującym momencie, czyli w momencie rzeczywistego natarcia Kazia wziąć zasłonę czwartą a nie szóstą. I nagle... idzie! Kaziu robi piękny zwód na szóstą zasłonę. W ułamku sekundy sugeruję chwyt szóstej, lekko odskakuję na ugiętych nogach, biorę paradę czwartą i walę Kazia ripostą (odpowiedzią) w pierś aż „hukło”. Zdejmuję maskę, wyciągam do Kazia rękę w podziękowaniu - 5:4 dla mnie, koniec walki. Kaziu pokazuje mi aparat – pali się białe światło!

No tego już za wiele! Sprawdzam próbnym trafieniem na kamizelce Kazia - aparat pokazuje białe światło. Kaziu odwraca się i teraz dopiero zauważam, że kabelek łączący kamizelkę ze sprężystym sznurem bębna jest oderwany od żabki wpiętej prawidłowo w kamizelkę. W tej sytuacji dobre trafienia w kamizelkę Kazia - aparat sygnalizował jako trafienia w nieważne pole trafień. A więc de facto wygrałem tę walkę już co najmniej 6:3 (walczyliśmy do 5-ciu trafień). Żeby jednak sędzia mógł zaliczyć dobre trafienie - to aparat musi wykazać kolorowe, a więc ważne trafienie, sędzia nie może zaliczyć trafienia sygnalizowanego przez aparat na biało. Walka musi być kontynuowana przy stanie 4:3 dla mnie. Kaziu zmienia przewód osobisty, trwa to jakiś czas, ja stygnę, opada ze mnie uniesienie walki, teraz następuje u mnie okres dekoncentracji. Po wznowieniu walki Kaziu zadaje mi dwa błyskawiczne trafienia, przegrałem 4:5 i zostałem wyeliminowany z turnieju.

Mimo, że zająłem 36 miejsce w tych Mistrzostwach, do punktacji ogólnopolskiej listy klasyfikacyjnej zaliczono mi 29 miejsce w Polsce, gdyż nie wzięto pod uwagę 7 zawodników zagranicznych, którzy mnie wyprzedzili.

Tak więc gdybym nawet w szerokim półfinale (32 zawodników walczących systemem eliminacji bezpośrednich – tzw. system pucharowy) był ostatni, to zająłbym w razie wygranej z Kaziem Reichmannem co najmniej (32-7) 25 miejsce w Polsce i to w nie „mojej” broni – florecie (bo już wtedy zacząłem uważać się za szpadzistę) co byłoby satysfakcjonujące i mnie i mojego trenera.

Nauczkę dostałem solidną, od tego czasu sprawdzam na kamizelce przeciwnika każde wątpliwe trafienie, mimo że wygląda to nieraz na zbytnie zadufanie w bezbłędną skuteczność własnych akcji.

 

* * * * *

Budapeszt, lipiec 1965 r.

Jedziemy na Węgry w 20 osób. Zaczęło się od tego, że na dworzec przed odjazdem nie przyszedł Janusz Dąbrowski i zachodziliśmy w głowę co też mogło mu się stać ? Może Lutka nie puściła męża do gorącego kraju czardaszów (zawszeć to południowy kraj), by nie wystawiać go na pokuszenie czarnookich, smagłych i zgrabnych Madziarek? Okazało się potem, że wprawdzie Janusz trochę zaspał, ale następnie nie mógł znaleźć żadnego środka lokomocji by dostać się na dworzec kolejowy Wrocław Główny. Gonił później pociąg na pożyczonym „Junaku” aż do granicy polsko-czeskiej w Zebrzydowicach ale i tam pociąg uciekł mu o 4 minuty wcześniej. To się nazywa mieć pecha.

My szczęśliwcy-podróżnicy wyglądając z okien wagonu wypatrywaliśmy Janusza goniącego nas i coraz to ktoś z kolegów podnosił fałszywy alarm, przy czym śmiechu było najwięcej gdy zbiegliśmy się do okna chcąc zobaczyć jak zawzięcie goni nasz pociąg Janusz..., a zobaczyliśmy zająca sadzącego olbrzymimi susami przez pole kapusty.

Zaraz za Katowicami nasz wagon „obskoczyli” celnicy. Maryla i Wiesiek mieli z nimi trochę kłopotu, Wiesiek nawet miał okazję pokazać bez żadnych osłonek jak pięknie jest zbudowany. Przyziemni celnicy miast kontemplować piękno jego greckich kształtów, interesowali się czymś zgoła innym. Złośliwi podejrzewali Marylę słynącą z zamiłowania do skąpego okrywania swych atrakcyjnych kształtów, że celowo weszła w kolizję z przepisami celnymi by móc młodym i przystojnym celnikom tym i owym zaimponować. Widocznie celnicy znali się na rzeczy i oczarowani dali Maryli spokój.

Na granicy polsko-czeskiej dokonano tradycyjnego obrządku chrztu nowicjuszy wyjeżdżających po raz pierwszy za granicę. Wojtkowi Aksamitowi nadano imię „Admirał” z czego tak się ucieszył, że stanęły mu łzy w oczach. Co, że nie mógł usiąść? Ależ któż by śmiał podejrzewać, że Admirał z bólu? – to naprawdę z radości - zapytajcie go sami.

Na dworcu w Budapeszcie czekali już na nas węgierscy szermierze i działacze. Przywitanie było bardzo serdeczne, wszak wszyscy znaliśmy się z poprzednich turniejów szermierczych rozegranych we Wrocławiu. Czekał na nas również Bogdan Węgliński, który do Budapesztu przyjechał motocyklem MZ-250. Bogdan pomógł nam bardzo w pierwszych godzinach pobytu w stolicy braci Madziarow w wymianie złotówek na forinty i informacjami dotyczącymi miejscowych warunków.

Zakwaterowani zostaliśmy w internacie technikum łączności. Spałem na I piętrze pryczy ale bardzo wygodnie i czysto. Stołowaliśmy się w restauracyjce nieopodal internatu.

Jedzenie dobre i w wystarczającej ilości, miałem jednak kłopot z ostrą papryką, której było dużo w każdej niemal potrawie. Przy obiedzie i kolacji, do dań drugich, w dzbanach podawano wino rozcieńczone wodą.

Zaraz po przyjeździe, następnego dnia rozegraliśmy mecz z reprezentacją węgierskich kolejarzy na otwartym powietrzu, na stadionie Vasutasu w Budapeszcie.

Startowałem w dwóch broniach. We florecie wygrałem trzy walki z czterech, przegrywając tylko z Andrasem Dunajem 3:5. W szpadzie biło mi się znacznie gorzej i w efekcie wygrałem tylko 1 walkę z czterech.. Węgrzy jednak są dobrymi szermierzami. Wygrali z nami floret kobiet, floret mężczyzn i trafieniami szpadę (tu doskonale walczyli Jacek Dzięglewski, Wiesiek Okpisz i Leszek Skrzetuski, to ja zawiodłem), nasi wygrali tylko szablę dzięki znakomitym walkom Janusza Dąbrowskiego, Maćka Koperskiego i Kazia Mądrzaka.

Walka na otwartym powietrzu jest przyjemna – dużo świeżego powietrza, otwarta przestrzeń, dużo miejsca - ma to jednak też i swoje wady, przynajmniej subiektywnie rzecz traktując - rozpraszam się każdym, ubocznym ruchem, dźwięki są nietypowe dla sali szermierczej, z trudem koncentruję się na samej walce szermierczej. Również prażące i oślepiające słońce nie jest sprzymierzeńcem szermierza.

Węgrzy po odniesionym nad nami zwycięstwie (po ładnych jednak i bojowych spotkaniach) byli bardzo zadowoleni i uprzedzająco grzeczni w stosunku do nas. Podobno w ubiegłym roku gdy dostali od naszych „bańki” nie byli tak mili.

Po meczu chodziliśmy po Budapeszcie i zwiedzaliśmy miasto. Mnie najbardziej odpowiada towarzystwo subtelnego i inteligentnego Wojtka Aksamita oraz niezwykle koleżeńskiego i towarzyskiego Rysia Sojki i z nimi „buszowałem” po obu stronach Dunaju.

Nie będę tu pisał, co zwiedziliśmy, co widzieliśmy. Każdy, kto był w Budapeszcie wie, że jest to piękne miasto i ma dużo zabytków i monumentów. Przytoczę tu natomiast dwa przykłady charakteryzujące stosunek Węgrów do Polaków.

Otóż w kościele św. Stefana obok Baszt Rybackich w bocznych komnatach i korytarzach znajduje się muzeum. Zwiedzaliśmy je razem z Wojtkiem Aksamitem. W jednej z sal pod szklanym kloszem znajduje się korona królewska św. Stefana z berłem i jabłkiem, na wspaniałej purpurowej poduszce – wszystko rzęsiście oświetlone. Wyciągnąłem aparat fotograficzny z futerału chcąc zrobić zdjęcie korony. W tym momencie pracownik muzeum ubrany w piękną liberię, podszedł do mnie i zabronił gestami i wymownym „nem” robienia zdjęć. Zawiedziony, chowając aparat do torby, zwróciłem się do „Admirała” - „Widzisz Wojtek, nawet pstryknąć nie dadzą”. Gdy moje słowa usłyszał Węgier, zbliżył się ponownie, palcem wskazującym pokazał na mnie i tonem pytającym powtórzył: „Lengyel, Lengyel?”

Pokiwałem twierdząco głową i powiedziałem „Ja ich bin Lengyel, jestem Polakiem”. Węgrowi pojaśniały oczy i podnosząc mój aparat, pokazał na koronę i wykonując zapraszająco-przyzwalające gesty powiedział: „bitte schon, no flesz”. Gdy zadowolony zrobiłem zdjęcie (oczywiście bez lampy błyskowej) i schowałem aparat kierując się ku wyjściu, stary Węgier wziął Wojtka za ramię i schylając się szepnął porozumiewawczo „psia krew, cholera”. Roześmieliśmy się serdecznie i uścisnąwszy dłoń przemiłego Węgra odeszliśmy wdzięczni i jakoś dziwnie i przyjemnie rozczuleni do Węgrów i Węgier w ogóle.

Drugi podobny przypadek wydarzył się na ulicy. Na jednym z ruchliwych skrzyżowań straciliśmy orientację a chcieliśmy już dotrzeć do naszych kwater. Było nas 4 czy 5 osób, w tym matkująca nam Pani Helena Serbeńska. Rozłożyliśmy plan Budapesztu chcąc zorientować się gdzie jesteśmy i którędy mamy wracać. Wtedy jakiś starszy pan, elegancko ubrany i o miłej powierzchowności podszedł do nas i dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami wytłumaczył nam najpierw po węgiersku, potem po niemiecku, z którego przystanku i jakim tramwajem mamy wracać. Ponieważ wyczytał z naszych min, że nie za dobrze go zrozumieliśmy, wziął Panią Serbeńską pod rękę i tunelowymi przejściami pod ulicznymi odprowadził nas na właściwy przystanek. Nie uspokoił się i nie odszedł do momentu przyjazdu właściwego tramwaju. Dopiero gdy wsiedliśmy do wskazanego tramwaju dziękując mu serdecznie za wybawienie z opresji uznał, że zrobił co do niego należało, uchylił grzecznie kapelusza i dwornie ukłoniwszy się, odszedł. Warto dodać, że mógł mieć około 75 lat, a odprowadził nas dość daleko i po wielostopniowych schodach.

Charakterystycznie ułożyły się nasze stosunki z kolegami – szermierzami węgierskimi. O ile na planszy walczymy przeciwko sobie „do upadłego”, - walki są z reguły zażarte, choć toczone z szacunkiem dla przeciwnika, o tyle poza planszą jesteśmy najlepszymi kolegami i jeden dla drugiego wiele by zrobił.

Po meczu, wieczorem Węgrzy zawieźli nas taksówkami do lokalu (podobnego do wrocławskiego „Monopolu”), gdzie podejmowano nas na bankiecie, przy suto zastawionych stołach. Obok centralnego parkietu grała orkiestra. Początkowo grano nastrojowe, piękne czardasze, później w miarę wypijanego wina muzyka stawała się żywsza, by przejść w końcu do nowoczesnych, pełnych ognia i temperamentu tańców (szturmem podbijał wtedy świat rock and roll). Każdy z członków orkiestry był przy tym wirtuozem gry na swoim instrumencie.

Siedziałem przy stoliku z Jackiem Dzięglewskim, Leszkiem Skrzetuskim i Wieśkiem Okpiszem. Stolik nasz obsługiwał sympatyczny, starszy kelner, do którego Jacek zagadał przyjaźnie po węgiersku (Jacek miał niesamowite zdolności językowe) i dał mu na wstępie odpowiedni napiwek. „Baczi” (ojczulek) dbał o nasz stolik należycie. Najlepsze dania i kąski, najlepsze wina „wjeżdżały” w dużych ilościach na nasz stolik. Sportowcy austriaccy, którzy obok nas siedzieli, nie byli tak dobrze obsłużeni i zaopatrzeni jak Polacy.

Bawiliśmy się doskonale do 200 w nocy. O 400 nad ranem specjalnym wagonem sypialnym wyjechaliśmy do Gyongyos. Jacek i Ania bawili się widocznie naprawdę dobrze bo spóźnili się na pociąg i zostali w Budapeszcie.

Z Gyongyos autobusem dojechaliśmy do Matrahaza, wypoczynkowej miejscowości podgórskiej. Matra położona jest wśród winnic, otoczona lasami, zwrócona ku południowej, nasłonecznionej stronie. Około południa odbył się w miejscowym uzdrowisku pokazowy mecz szermierczy „na dochodzenie” pomiędzy nami a Węgrami. Pierwszy mecz wygrała nasza, polska drużyna, a rewanż wygrali Węgrzy nadrabiając przy tym różnicę trafień z ujemnej na dodatnią. Podejmowani byliśmy następnie przez kierownika ośrodka wczasowego sutym obiadem, po czym wypoczywaliśmy wg indywidualnych gustów zawodników. Jedni poszli na spacer w góry, inni opalali się na tarasie, ja gralem w tenisa stołowego z Andrasem Dunajem, Morotem (mistrzem świata juniorów w szabli), Nedeckym i innymi (nieskromnie zaznaczę, że pokonałem w ping-ponga wszystkich Węgrów). Rozegraliśmy nawet z Wojtkiem Kotlarkiem mecz tenisa stołowego z szermierzami węgierskimi i „dorzuciliśmy” im do zera. Stoły ustawione były na świeżym powietrzu i w słońcu.

Odjechaliśmy późnym popołudniem do Gyongyos, gdzie wieczorem wybraliśmy się na pożegnalny wieczór z zawodnikami i działaczami węgierskimi do starej wędzarni i winiarni położonej w staromiejskiej dzielnicy, o wąskich uliczkach, w niskim, bielonym domku.

W czasie gdy całość ekipy przebywała w Matrahaza, Jacek dokonał dużej sztuki. Zostawszy w Budapeszcie dowiedział się dokąd wyjechaliśmy, przyjechał za nami do Gyongyos. Szukał nas następnie w Matrach (tych miejscowości Matra było tam kilka), lecz nie znalazłszy nas wrócił do Gyongyos i tu wybierających się na pożegnalny wieczór – spotkał nas wreszcie. Razem więc już zawitaliśmy na bankiet.

Honory domu pełnił wąsaty Węgier w białym fartuchu. Pośrodku wędzarni zestawiono 3 stoły w podkowę przykryte białymi obrusami. Stoły uginały się zastawione obficie, choć w sposób mało urozmaicony. Podano dwie olbrzymie misy pełne... rzepy pokrojonej w plasterki w śmietanie. Piętrzyły się grube pajdy świeżego, wiejskiego chleba.

Na talerzach dużo szynki, wiejskiej kiełbasy, mięciutkiej, wędzonej słoniny i młodej, długiej cebuli wraz ze szczypiorem. Wódki i wina „ile kto strzyma”. Zaczął się „bankiet”. Polacy zaczęli pić na wyścigi z Węgrami. Był to swoisty pojedynek - kto dłużej utrzyma się na nogach. Tym razem nasi byli jednak bezkonkurencyjni, dwaj Węgrzy pokładli się pod stołami, a nasz Leszek z kielichem oglądał się za dotychczasowymi współbiesiadnikami – konkurentami i pytał rozbrajająco: „No, to kto się ze mną napije?”. Leszek miał niesamowicie „twardą głowę” i nikt nie był w stanie wypić więcej niż on. Potem tylko w naszej salonce nie był w stanie pościelić sobie posłania i dzielnie pomagała mu w tym „Samarytanka” o złotym sercu – Astrid.

Węgrzy zaczęli śpiewać. Śpiewali ładnie, głośno, wszyscy razem. Zaimponował mi zwłaszcza młody Juri Nedecky, który był świetnym „zapiewajłą”. Rozruszał i rozśpiewał wszystkich swoich kolegów. W tym pierwszym okresie zabawy Węgrzy górowali nad nami wigorem, humorem, życiem, umiejętnością bawienia się „na całego”. Stopniowo jednak my Polacy zaczęliśmy dochodzić do głosu. Poszły w ruch „dzieweczki do laseczka”, „w murowanej piwnicy”, „czerwony pas, za pasem broń”, „rozszumiały się wierzby płaczące” itd. Mury zaczęły drżeć od chóralnego śpiewu polskich gardeł. Naszym wiodącym był Jacek Dzięglewski, który początkowo śpiewał bas-barytonem, potem tenorem, by w końcu przejść na górne partie zupełnie zachrypniętego dyszkantu. Zagłuszyliśmy w końcu śpiewem naszych południowych przyjaciół, zakasowaliśmy ich z kretesem.

Później wszyscy wziąwszy się pod ręce kołysali się na boki śpiewając międzynarodowe, powszechnie znane przeboje i piosenki. Takiego zbratania, zespolenia ducha, wzajemnego zrozumienia, spontanicznej eksplozji sympatii - dawno nie widziałem. Nie było już dwóch narodów, Węgrów i Polaków - wszyscy byliśmy braćmi.

Wstaliśmy następnie od stołu i całą rozbawioną „zgrają” szliśmy uliczkami sennego miasteczka (godzina po 2300 w nocy), śmiejąc się w głos i rozrabiając jak małe dzieci.

Chcieliśmy tańczyć, „wparowaliśmy” zatem na dancing do miejscowego lokalu i złączywszy stoliki rozsiedliśmy się tuż obok parkietu. Sala była gwarna, pełna gości, tłoczna i duszna. Orkiestra grała nowocześnie, parkiet stal się nasz, teraz i ja mogłem pokazać Węgrom jak się tańczy rock’n rolla. Moją partnerką była oczywiście Oleńka Walewska najlepsza tancerka wśród szermówek i vice versa. Z parkietu poleciały drzazgi. Węgrzy zaczęli robić nam wolne miejsce. Tańczyliśmy z Oleńką jak w transie. Oleńka tańczy wspaniale, ma znakomite wyczucie rytmu, improwizuje kroki taneczne z wirtuozerią, wręcz maestrią, świetnie wyczuwa prowadzenie partnera, jest gibka, leciutka w tańcu, uśmiechnięta, rozradowana, płynie po parkiecie jak prawdziwa baletnica. Ja też lubię zatracać się w tańcu, zawsze więc świetnie nam razem się tańczyło. Orkiestra zwróciła w końcu na nas uwagę i rozpoczął się nowy, swoisty pojedynek. Kto dłużej zdzierży, czy my tańcząc w szalonym rytmie, czy oni grając w obłędnym tempie na swoich instrumentach?

Naiwni, nie wzięli pod uwagę, że w trans tańca wpadli tancerze, którzy byli zupełnie trzeźwi, do tego sportowcy i wreszcie uwielbiający szybkie, dech w piersiach zapierające rytmy.

Tańcząc w nie zwolnionym tempie, nie opuściwszy żadnego taktu, zeszliśmy z parkietu dopiero wtedy, gdy muzycy odłożyli swe instrumenty, nie mniej od nas zmęczeni. Zaimponowaliśmy Węgrom, wcale tego nie ukrywali.

Podczas tego wieczoru perkusista węgierskiej orkiestry chciał nam pobić Jacka. Muzycy skończywszy grać poszli na zaplecze lokalu a tańczący powoli opuszczali parkiet – Jacek podszedł do instrumentów perkusyjnych, wziął pałeczki i zaczął nimi grać solo na bębnach i talerzach, nie żałując przy tym ani ręki, ani pałeczek ani wszelkich instrumentów perkusyjnych. Huk się zrobił siarczysty. Wyskakuje na to perkusista i wymachując w podnieceniu groźnie rękami, wykrzykuje coś głośno do Jacka, z groźną miną i wyraźną ochotą do potraktowania Jacka jako jeszcze jednego instrumentu perkusyjnego. Obserwuję sytuację i jestem przygotowany, w razie czego, do czynnej obrony przyjaciela. Kątem oka widzę, że Rysiek i Wiesiek też przybliżyli się gotowi bronić Jacka. Jacek tłumaczy coś po węgiersku perkusiście, ale snadź dobrze włada tym językiem, bo perkusista wziął go za Węgra i chciał „pokazać” gościowi co mu wolno, a czego nie. Zainterweniowali w końcu zawodnicy węgierscy i wytłumaczyli czupurnemu perkusiście, że perkusistą-amatorem jest gość z Polski – szermierz. Gdy to usłyszał węgierski perkusista - złość mu momentalnie minęła, uśmiechnął się szeroko, wreszcie wręczył Jackowi pałeczki zapraszając go do podium orkiestry. Jacek huknął potężnie do wiwatu w talerze perkusyjne raz i drugi, położył pałeczki i skłoniwszy się w pas perkusiście, wrócił do nas najwyraźniej wielce zadowolony z siebie.

I słusznie, ten węgierski perkusista to patałach nie muzyk w porównaniu z naszym Jackiem!

O godz. 500 nad ranem nasz pociąg odjeżdżał do Budapesztu. Piętnaście minut po czwartej nie było jeszcze w naszym wagonie Wieśka. Zaczęliśmy się niepokoić o niego. Wyszedłem z wagonu i sprintem pokonałem 2 kilometry dystansu między dworcem kolejowym a rynkiem, gdzie dopiero co bawiliśmy się. Biegnąc darłem się w niebogłosy: ”Wieeesieeek, Oookpiiisz”. W lokalu już Wieśka nie było. Z powrotem biegłem już inną trasą – na próżno, Wieśka nigdzie nie spotkałem. Ryzykowałem przy tym, że sam się spóźnię na pociąg. Gdy wpadłem na peron okazało się, że Wiesiek już się znalazł, mało tego, gdy dowiedział się, że poszedłem go szukać, z kolei on martwiąc się o mnie wyszedł mi na spotkanie. Wprawdzie nie spotkaliśmy się, jednak Wiesiek wrócił na czas i wyjechaliśmy do Budapesztu wszyscy w komplecie.

Ostatni dzień pobytu w Budapeszcie przeznaczyłem w całości na zwiedzanie miasta oraz poczynienie ostatnich, drobnych zakupów. Z aparatem fotograficznym w garści, w miłym towarzystwie Wojtka i Ryśka przemierzyłem wiele kilometrów wzdłuż obu brzegów Dunaju zachwycając się architekturą Parlamentu, Baszt Rybackich, kościołów, pomników, pięknem Wzgórza Gellerta, Wyspy Małgorzaty, monumentów, ulic, mostów, samą rzeką.

Chwilami oddawałem się bez reszty kontemplacji oglądanego piękna, siadałem na schodkach Parlamentu, na balustradach mostów, czy też w zadumie patrzyłem nienapatrzonymi oczami na płynący szeroko i dostojnie Dunaj, później gnany żądzą zwiedzania i poznawania jak najwięcej uroków Budapesztu - wędrowałem niestrudzenie po jego ulicach, placach, parkach i wzgórzach.

Wieczorem wsiedliśmy do pociągu i z żalem żegnaliśmy się serdecznie z uroczymi zawodniczkami (Edith Karolyfi!), zawodnikami i działaczami węgierskimi. Dworcem szarpnął pożegnalny okrzyk Węgrów: „Ejlen Lengyel!” oraz Polaków: „Niech żyją Węgry, niech żyją Węgrzy!”. Pociąg ruszył, na peronie pozostali m. in. Edith Karolyfi, Andras Dunay, Piotr Boros, Nedecky – ojciec i syn i inni, długo wymachując rękami w pożegnalnym geście.

Przyjechaliśmy do Pragi czeskiej. Niby to Słowianie, a jednak nie czuliśmy się tam zbyt dobrze. Najpierw okazało się, że nie można zdobyć żadnego środka lokomocji do przetransportowania naszego bagażu na inny dworzec kolejowy, z którego mieliśmy odjechać do Polski. Gdy znaleźliśmy wreszcie po długim czasie maleńki wózeczek, na który i tak cały bagaż się nie zmieścił, to okazało się, że do sąsiedniego dworca było bardzo blisko i z powodzeniem mogliśmy tę trasę przebyć na piechotę. Z kolei przechowalnia bagażu nie przyjęła naszych bagaży, nie wiadomo dlaczego. Musieliśmy złożyć je w parku naprzeciwko dworca, ustalając dyżury do jego pilnowania. Dopiero wtedy wyskoczyliśmy do miasta.

Obejrzałem Vaclawskie Namesti, PDT, kilka przyległych ulic i... z powrotem na dyżur – pilnować bagaże. Szczęśliwi, którzy wylosowali dyżur na początku lub pod koniec okresu dyżurowania, ci mieli czas na dojście i zwiedzenie Hradczan – dzielnicy królewskiego zamku. Ekspedienci w sklepach i magazynach handlowych rozpoznając w nas Polaków - odnosili się do nas jakoś nieuprzejmie, albo twierdząc, że żądanego towaru nie ma lub zgoła udając, że nas nie rozumieją.

Na dobitkę zepsuł mi się aparat fotograficzny (FED) i przy próbie reperacji prześwietliłem film ze zdjęciami wykonanymi w Pradze. Z ulgą opuszczałem pechowe progi południowych sąsiadów. Gdy wyszedłem przed Dworzec Główny we Wrocławiu i z naprzeciwka powitał mnie neon uśmiechniętego pana z kwiatkiem, jego „dobry wieczór we Wrocławiu” sprawiło mi dużą radość.

Budapeszt, lipiec 1965 r., stoję na tle budynku Parlamentu Węgierskiego

Budapeszt, stoję nad Dunajem, widok z Pesztu na Budę

Budapeszt, stoję z Wojtkiem Aksamitem na tle pasażerskiego statku wycieczkowego wożącego po Dunaju amatorów mikrożeglugi

Wrocławska drużyna floretowa w okrzyku powitalnym na cześć przeciwników Węgrów z Vasutasu Budapest. Od lewej nasz kapitan Wiesiek Okpisz, autor pamiętnika G.F., Leszek Skrzetuski i Rysiu Sojka

Powitanie z Węgrami, odwrócony tyłem Andrzej Dunaj – jedyny Węgier, który pokonał mnie we florecie w meczu drużynowym, Wiesiek zasłonięty, Leszek i Rysiu

Sędziuje Piotr Borosz. Dramatyczny moment walki z jednym z Węgrów - dostałem floretem w... te rzeczy” i zwinąłem się z bólu. Walkę tę do tego momentu przegrywałem 0:3, po tym „trafieniu” zwyciężyłem 5:3! Później Wiesiek drwił ze mnie życzliwie - „Grzesiek musi najpierw porządnie oberwać w jaja, żeby się następnie dobrze bił” – no comment

Walczę z lewej strony, cofam się właśnie charakterystyczną przeplatanką

G.F. i Rysiu Sojka u stóp jednej z kamiennych figur na Wzgórzu Gellerta


G.F. z Astrid Ostańkowiczówną na tle Baszt Rybackich


G.F. z przesympatycznym Wojtkiem Aksamitem „Admirałem” u podnóża Wzgórza Gellerta, w prawym górnym rogu zdjęcia widoczny jest pomnik Gellerta

Przed internatem Technikum Łączności, które służyło nam w Budapeszcie za hotel. Od lewej: Wandzia Baranowska, Rysiu Sojka, Maryla Ludwinówna, zajadająca pomarańcz Lilka Kotlarek, G.F. tyłem, Nedecky, Pan Zdzisław Światowy, Piotr Borosz, Pan Władysław Jurczak

Rozgrzewka przed meczem z Węgrami na otwartym powietrzu, od lewej leworęki Rysiu Sojka, robiący skłony Kaziu Mądrzak, Maciek Koperski i G.F.

Węgierka imieniem Erzi i G.F. w Matrahazar, w górskim uzdrowisku. Ja wypoczywam w upalnym słońcu po ostrych grach tenisa stołowego rozegranych z Jurijem Nedeckim, Morotem i Andrasem Dunajem

Na schodach internatu – naszego „hoteliku”, stoją od lewej: Oleńka Walewska, Hania Jezierska, Pan Zdzisław Światowy, G.F., Pan Nedecky, Wandzia Baranowska, tyłem Wojtek Aksamit (lub Wiesiek Niewiadomski „Kajtek”) i Lilka Kotlarek

Na ulicy przed internatem czekamy na samochód, który zawiezie nas na zawody szermiercze, od lewej: na worku szermierczym siedzi Rysiu Sojka, nad nim Hania Jezierska, Lilka Kotlarek, tyłem Marylka Ludwinówna, Pan Zdzisław Światowy, Pan Nedecky i G.F.

Przed internatem, od lewej: G.F. Rysiu Sojka – siedzi, dalej Hania Jezierska, Lilka Kotlarek, Pan Nedecky, Pan Władysław Jurczak, Pan Zdzisław Światowy, Piotr Borosz

Nasza drużyna pań odpoczywa po spotkaniu z Węgierkami, od lewej: Wandzia Baranowska, Hania Jezierska, Lilka Kotlarek i Oleńka Walewska. Za paniami G.F.


G.F. przed pomnikiem Gellerta


G.F. przed kościołem – muzeum obok Baszt Rybackich

G.F. z Wojtkiem Aksamitem na Moście Elżbiety z widokiem na Peszt

Cytadela w Budapeszcie ze śladami po pociskach pozostałymi po stłumieniu w 1956 r. Powstania Węgierskiego przeciwko okupacji sowieckiej

Przed frontem Parlamentu w Budapeszcie, od lewej: Maciej Koperski, G.F., Kaziu Mądrzak i chyba profil Michała Tynowskiego

Peron stacji kolejowej w Gyengyes stoją od lewej: Konrad Ostańkowicz, Kaziu Mądrzak, tyłem Michał Łoś-Tynowski, Rysiu Sojka, Pani Helena Serbeńska, Maciej Koperski, G.F., Leszek Skrzetuski

Właśnie wysiedliśmy z autobusu w Matrahazar, stoją od lewej: Rysiu Sojka, Wandzia Baranowska i G.F.

W uzdrowisku Matrahazar po turnieju pokazowym na dochodzenie. Stoją od lewej: Pan Zdzisław Światowy, G.F., Edith Karolyfi, Wandzia Baranowska na rękach Maćka Koperskiego i Kaziu Mądrzak

Rozgrzewka i sprawdzanie szpad i floretów przed spotkaniem z Węgrami. Stoją od lewej: Pan Zdzisław Światowy w rozmowie z Michałem Łoś-Tynowskim, siedzi Leszek Skrzetuski, G.F. w wypadzie szermierczym, tyłem Wiesław Okpisz i Konrad Ostańkowicz

Drużyna węgierska w Matrahazar przed meczem z Polakami. Drugi od lewej to Andras Dunaj, trzeci z prawej to Nedecky młodszy – „zapiewajło”, drugi z prawej to Mistrz Świata Juniorów w szabli – Morot

 

...

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery