1965 r. II cz.

Drezno, lipiec 1965 r.

 

Wchodzę w skład reprezentacji Klubu udającej się do Drezna na mecz z tamtejszym teamem szermierczym Empor – Eincheit.

Zaczęło się tradycyjnie, nie przyszedł na oznaczoną godzinę odjazdu pociągu Jurek Kłosowicz. Mimo, że los dał mu szansę (pociąg miał 40 minut opóźnienia) „Kłosina” nie przyszedł. Jak się później okazało po prostu zaspał... i to „zdrowo”. Janusz znalazł więc następcę. Jest to o tyle „niefajne”, że Jurek zabrał w ten sposób limitowane miejsce w ekipie, które mógłby zająć jeden z młodych, wybijających się zawodników, dla którego byłaby to nagroda za pracę na treningach i doping na przyszłość do pilnego podnoszenia swoich kwalifikacji zawodniczych.

Skład ekipy:

Działacze:

1. Eugeniusz Pussak – Prezes Klubu i kierownik ekipy.

2. Zenon Prokop – pracownik DOKP Wrocław, działacz Klubu

3. Henryk Krzemień – Sekretarz Okręgu

4. Henryk Trojanowski – Przedstawiciel WKKFiT Wrocław

Floret kobiet:

5. Olga Walewska

6. Lilka Kotlarek

7. Hanna Jezierska

Szabla:

8.Janusz Dąbrowski

9. Maciej Koperski

10. Michał Tynowski

Floret mężczyzn:

11. Janek Kirschke

12. Kazimierz Walkowiak

Szpada:

13. Leszek Skrzetuski

14. Wiesław Okpisz

Szpada i floret m.:

15. Grzegorz Falkowski.

Drużyna niemiecka, m.in. od lewej stoją: Freudenberg, Tschernoster, Heischkel

Przed salą, w której odbywały się zawody: drugi od lewej – G.F., czwarty od lewej były ułan armii niemieckiej, który otrzymał szablą cięcie w kolano i od tej pory utyka, piąty Pan Prezes naszego Klubu mgr Eugeniusz Pussak, dalej Tschernoster i Freudenberg

Drużyna polska, od lewej stoją: Prezes Eugeniusz Pussak, Henryk Krzemień, Janusz Dąbrowski, Lilka Kotlarek, Oleńka Walewska, Hania Jezierska, Maciek Koperski, Michał Tynowski, Wiesław Okpisz, Leszek Skrzetuski, Kaziu Walkowiak, Jan Kirschke, ja wybiegłem spomiędzy Leszka i Kazia i robię to właśnie zdjęcie

Walczę po prawej z florecistą niemieckim, po sparowaniu jego pchnięcia szóstą zasłoną idę rzutem do przodu omijając jego rękę od spodu

Nasza grupa w mieście na tle gotyckiej fontanny, od lewej: Pan Eugeniusz Pussak, Leszek Skrzetuski, Olga Walewska, Maciek Koperski, Janek Kirschke, Zenon Prokop, Wiesław Okpisz, G.F.,Lilka Kotlarek, Henryk Trojanowski (zasłonięty), Michał Tynowski, Janusz Dąbrowski, przykucnięty Pan Henryk Krzemień

Na ulicy Drezna, od lewej: Wiesiek Okpisz, Jasiu Kirschke, G.F., Birgit – florecistka niemiecka, Leszek Skrzetuski i Kaziu Walkowiak

Przed hotelem pana Ohme w Dresden-Lobtau, wyruszamy na zakupy (och, te torby!). Drugi z prawej młodziutki florecista niemiecki Udo Koll, tylko ja idę po jezdni

Nasza paczka na schodach bulwarów nad Łabą. Od lewej: Zenon Prokop, Pan Eugeniusz Pussak, Michał Tynowski, Wiesław Okpisz, Henryk Trojanowski, Janek Kirschke, Henryk Krzemień, Maciek Koperski przytula Hanię Jezierską, Ola Walewska (odwrócona) i Kaziu Walkowiak. Siedzą na schodach od lewej: G.F., Janusz Dąbrowski i Lilka Kotlarek


Skany pocztówek Dresden Zwinger
Skan pocztówki z więżą Zwingera i z fontanną wewnątrz pałacu Zwinger


 

 

Na skwerku w Dreźnie, od lewej: Jasiu Kirschke, Birgit i G.F – czekamy na Wieśka Okpisza

Na sali szermierczej, siedzimy od lewej: dziewczyna – narzeczona Siegfrieda Heischkela, Janek Kirschke, G.F. i Muller, który pokonał mnie we florecie – niestety rysa na fotografii zniekształciła twarz tego chłopca

Bulwary nad Łabą, stoją od lewej: Pan Prezes Eugeniusz Pussak, Wiesiek Okpisz „strzela z parasolki” do mnie, Kaziu Walkowiak, Oleńka Walewska, G.F., i trochę dalej odwrócony Maciek Koperski

Na ulicy przed dworcem kolejowym, stoją od lewej Janek Kirschke, Leszek Skrzetuski, Birgit, Wiesław Okpisz, G.F. i Udo Koll

Przed restauracją w Dreźnie, stoją od lewej: Kaziu Walkowiak, G.F., Udo Koll, Henryk Trojanowski Hania Jezierska i Janusz Dąbrowski

W Galerii Drezdeńskiej przed obrazem Nimfy z aniołkiem

W Galerii Drezdeńskiej – Leszek Skrzetuski i G.F. przed obrazami Adama i Ewy

Na schodach przed Galerią Drezdeńską, stoją od lewej: Henryk Krzemień, Leszek Skrzetuski, Kaziu Walkowiak, Jasiu Kirschke, Janusz Dąbrowski, Prezes Pan Eugeniusz Pussak, Michał Łoś-Tynowski, Zenon Prokop, Wiesław Okpisz i G.F.

Na dziedzińcu Palacu Zwinger, idą od lewej: Maciej Koperski, Zenon Prokop, G.F., Henryk Trojanowski, Janusz Dąbrowski – zasłonięty, Janek Kirschke, Michał Łoś-Tynowski, Leszek Skrzetuski, Henryk „soliter” Krzemień, Prezes Pan Eugeniusz Pussak i Wiesław Okpisz

 

Jechaliśmy do Drezna troszkę „na raty”. Pierwszy etap to jazda pociągiem do Zgorzelca. Tu zjedliśmy śniadanie. Po drodze w kiosku kupiłem 5 paczek „carmenów”. Pieszo przekraczaliśmy most graniczny z workami szermierczymi na plecach. Oficer WOP-u miał pretensje do Michała o „Łosia”. Michał w dowodzie osobistym ma nazwisko dwuczłonowe: Łoś – Tynowski, a w paszporcie zbiorowym o Łosiu nie było mowy (lub na odwrót, już nie pamiętam). W końcu po solennych zapewnieniach Michała, że jest Łosiem – WOP-iści go puścili i przeszliśmy granicę. Niemiecka służba graniczna była uprzejma. Pechowy Michał musiał rozpakowywać worek szermierczy, gdyż na niego wyrywkowo wskazał celnik. Łoś był jednak w porządku i wymieniwszy 150 złotych na marki NRD-owskie, obładowani workami szermierczymi pomaszerowaliśmy ulicami Gorlitz na tamtejszy dworzec kolejowy. Oczekiwał nas na dworcu zawodnik z Drezna Siegfrid Heischkel. Krótka podróż pociągiem i już jesteśmy w Dreźnie.

Prosto z dworca udaliśmy się wraz z bagażami do restauracji, gdzie Niemcy podjęli nas (w porze obiadowej)... filiżanką kakao. Byliśmy bardzo głodni, ale początkowo robiliśmy dobrą minę i czekaliśmy na coś konkretnego do zjedzenia. Na próżno, gdy sytuacja na stolikach nie zmieniała się, a zegarki odmierzyły sześćdziesiątą minutę bezowocnego oczekiwania, porozumieliśmy się oczyma i wyciągnęliśmy własne wiktuały pozostałe z podróży. Było tego dość sporo tak, że częstowaliśmy nawet naszych gospodarzy „czym worek szermierczy bogaty”. Od pierwszych chwil naszego pobytu w Dreźnie nie odstępowali nas młodzi 12–14 letni chłopcy ze szkółki szermierczej Emporu. Z nimi właśnie, dzieląc się czym kto miał, ucztowaliśmy wesoło, nie zrażeni „głodnym” przyjęciem.

Pochodziwszy potem trochę po Dreźnie i zjadłszy wieczorem kolację pojechaliśmy na kwatery... prywatne. Mnie przypadło wraz z Januszem, Maćkiem i Michałem nocować u Siegfrida Heischkela. Jest to młody inżynier architekt, kawaler, wszechstronnie uzdolniony. Pokazał nam swój projekt obiektu sportów wodnych imienia Jastremskiego – bardzo nam się podobał. Abażur do lampy stojącej wykonał z kalki technicznej specjalnie barwionej w kształcie kuli z misterną i symetryczną mozaiką zgięć, krawędzi i pól geometrycznych i płaszczyzn wzajemnie się przenikających – majstersztyk. Siegfrid jest namiętnym miłośnikiem jazdy konnej, w osobnym kąciku wiszą wypolerowane uzdy, lejce, strzemiona, ostrogi, siodło i inny rynsztunek hippiczny.

Siegfrid uwielbia muzykę poważną, którą nagrał na taśmy magnetofonowe i odtwarza na pięknym magnetofonie wbudowanym w pulpit stolika przy tapczanie. Zajmuje się też grafiką rytowniczą. Pokazywał nam przyrządy, którymi ryje matryce oraz powiela gotowe odbitki – naprawdę ładne rzeczy.

Osobny rozdział to barek: podświetlany od spodu i od środka, posiadający w swym uroczym wnętrzu wybór najlepszych trunków jakie znam, ze specjalnym zestawem kieliszków i szklaneczek oraz przyrządów do robienia coctaili. Moi koledzy próbowali trunki i orzekli, że są wyśmienite. Mnie, jako niepoprawnego abstynenta te atrakcje dla podniebienia (i gardła) niestety ominęły. Koronnym hobby Siegfrida jest jednak szermierka.

Spaliśmy smacznie i wygodnie. Siegfrid podjął nas także śniadaniem, oto menu: 1 bułeczka (maciupka) z masłem, 1 jajko na twardo i szklanka herbaty. Jeśli dodam, że bezpośrednio po tym śniadaniu wyruszaliśmy na mecz z Niemcami, zrozumiałym się stanie, że wstaliśmy od stołu z pewnym niedosytem. Zaopatrzywszy się po drodze w prowiant przyjechaliśmy na zawody.

Niemcy bardzo poważnie potraktowali spotkanie, postarali się o ładną oprawę zawodów, uroczyście je otworzyli, wszystkim zawodnikom przypięli do białych dresów szermierczych numery startowe, a zawodnicy niemieccy przykładali się do walk z nami z całych sił.

W drużynie floretowej przegrałem jedną walkę z młodziutkim Mullerem, przy stanie meczu 8:0 dla nas. Pozwoliłem mu poprowadzić 4:0, następnie wyrównałem na 4:4 i przegrałem. Mam w swym charakterze coś z sympatii dla takich młodych zawodników, dla mnie ta porażka była drobnostką i nie wpływała na wynik meczu z Niemcami, natomiast dla takiego młodziutkiego zawodnika zwycięstwo z dorosłym, zagranicznym zawodnikiem to frajda niesamowita. Muller nie posiadał się ze szczęścia, po walce ze mną podskakiwał, łapał się za głowę, podchodził do obecnych i ściskał im dłoń, nie wiedział co zrobić z rękami, oczami, nie mógł się nacieszyć tym zwycięstwem. Dał mi swój adres, prosił byśmy zostali przyjaciółmi.

W meczu szpadowym wygranym przez nas 6:3, bardzo zacięty bój stoczyłem z Volkerem Freudenbergiem (facet ma około 195 cm wzrostu), z trudem pokonałem go 5:3, przegrałem natomiast z Tschernosterem, a naszego miłego gospodarza Heischkela „huknąłem” do „0”. Na zawodach obecna była jego narzeczona, która zwracała uwagę swą urodą i miłym obejściem.

Po turnieju zwiedziliśmy Galerię Drezdeńską Zwinger. Najżywsze zainteresowanie budziły oczywiście oryginalne „Rubensy” i te wszystkie płótna, które bez specjalnego purytanizmu pokazywały piękno kobiecego ciała.

Ubawiliśmy się w pewnym momencie setnie, gdyż idąc całą grupą przez szeroką salę i rozmawiając głośno po polsku, wpadliśmy nagle na jakąś energiczną jejmość, która zapytała nas: „nasi?”. Połapaliśmy się w lot, że jest to jakaś przewodniczka polskiej wycieczki, która wzięła nas za jej część. Przytaknęliśmy zatem śpiesznie i skwapliwie. Energiczna pani obrugała nas, że my mężczyźni zawsze chadzamy jakimiś bocznymi ścieżkami, zawróciła nas z drogi i kazała nam dołączyć do całości grupy, którą kierowała. Poszliśmy za nią potulnie robiąc skruszone miny. Gdy zbliżyliśmy się do trzonu wycieczki zrobiliśmy duże „perskie oko” do sympatycznych Polek i po cichutku wyjaśniliśmy im, że robimy ich kierowniczce kawał. Po pewnym czasie odłączyliśmy się „samowolnie” i próbującej nas strofować przewodniczce wyjaśniliśmy w czym rzecz. Śmiejąc się, pożegnaliśmy się z uroczymi Polkami i zwiedzaliśmy galerię już bez dalszych przygód. „Zaliczyliśmy” też ciasteczka i orzeźwiające soki owocowe w zwingerowej kawiarni.

Wieczorem tego dnia wzięliśmy udział w bankiecie. Organizatorem wieczoru i jego gospodarzem był młody zawodnik – Wunderlich. Sala Domu Kultury pełna bawiących się mieszkańców Dresden-Lobtau - około 300 osób. Dwa sznury stołów suto zastawionych, przy których zasiedli zawodnicy i działacze niemieccy i polscy. Tu nastąpiło wręczenie dyplomów zwycięskim drużynom, którą to czynność celebrował Wunderlich przy pomocy mikrofonu i głośnika. Poprowadziłem drużynę floretową, w drużynie szpadowej wyszedł działacz Henio Trojanowski jako trzeci zawodnik obok Okpisza i Skrzetuskiego. Później bawiliśmy się świetnie. Na osobne omówienie zasługuje orkiestra z Meissen (Miśnia), która gościnnie występowała akurat wtedy w Lobtau. Supernowoczesne instrumenty, osiem muzyków, wirtuozeria gry. Grali tak świetnie, że nikt usiedzieć nie potrafił na miejscu. Przy tak doskonałej orkiestrze nie tańczyłem dotąd nigdy.

Największą jednak atrakcją wieczoru była barmanka. By ją zobaczyć trzeba było przejść na sam koniec sali, gdzie za barem „szataniła” najlepsza tancerka wśród barmanek i vice versa. Proszę sobie wyobrazić atrakcyjną dziewczynę, która w rytm doskonałej muzyki, wirując i wybijając takty obcasami wysokich szpilek, jednocześnie... (sic!) nalewała alkohole do kilku kieliszków z wysoko uniesionej butelki. Strumień płynu zataczając długi łuk trafiał nieomylnie do kieliszków nie uroniwszy po drodze ani jednej kropelki ! Dowiedzieliśmy się, że wszystkie „poważne” lokale wyrzucały tę dziewczynę z pracy za niefrasobliwe traktowanie swych obowiązków, tu natomiast znalazła nie tylko zrozumienie i uznanie, ale także stała się miejscową atrakcją przyciągającą ciekawych konsumentów.

Późno w nocy położyliśmy się spać.

Drogę powrotną odbywaną pociągiem już tym razem bezpośrednio z Drezna do Wrocławia umiliły nam młodziutkie 15 i 16-letnie niemieckie dziewczęta, które jechały do Polski na międzynarodowy obóz młodzieżowy. Pełne humoru, młodzieńczości, towarzyskie i roześmiane zajmowały przedziały obok naszych w tym samym wagonie. Rozmawialiśmy z nimi przeważnie po rosyjsku, kalecząc przy tym ten język niemiłosiernie. Wymieniłem znaczek PZSz-u na niemiecką odznakę młodzieżową oraz adres z ładną dziewczyną imieniem Dorothea. Żartów i rozmów było co niemiara. Żegnaliśmy się we Wrocławiu jak starzy znajomi. Neon „Dobry wieczór we Wrocławiu” jak zawsze obwieścił, że wszędzie dobrze, ale we Wrocławiu najlepiej.

 

 

* * * * *

Wspomnienie o Panu Fechmistrzu Wirgiliuszu Kuleczko

Był to mój kochany trener. On przyjmował mnie do Klubu, jemu zawdzięczam pierwsze kroki szermiercze, on wpoił mi podstawowe zasady walki na białą broń. Z tego co pamiętam, Pan Kuleczko za młodu walczył jako zawodnik i odnosił sukcesy w wojsku w... bagnecie. To taki karabin z lufą cofającą się przy trafieniu na sprężynie jak teleskop motocyklowy. Z wojska prawdopodobnie wyniósł dyscyplinę i obowiązkowość. Był tytanem pracy. Ubrany w gruby plastron trenerski, rękaw i maskę, dawał z siebie wszystko w czasie udzielania indywidualnych lekcji szermierczych „na tzw. klindze”. Trenowanego zawodnika mobilizował do maksymalnego wysiłku, do trafiania z największej odległości, uczył zadawać celne trafienia, nawet gdy przeciwnik dobrze się broni, tupał w tempo, pokrzykiwał, stwarzał na lekcji doskonałą imitację warunków bojowych. Po takiej lekcji zdejmował maskę spocony i bardzo zmęczony, nigdy się nie oszczędzał. Jego zaangażowanie w trening udzielało się jego zawodnikom, to dlatego wychował tak wspaniałych szermierzy jak Wojciechowski, Dzięglewski, Lubański, Dąbrowski, Maciek Głowacki, Maciek Koperski, Olga Walewska, Kępczyk, Wiesiek Okpisz, Jerzy Okraszewski, Leszek Skrzetuski i wielu, wielu innych.

Pamiętam jak dozował mi sprzęt przydzielany do osobistego użytku w miarę przykładania się przeze mnie do treningów i osiąganych pozytywnych wyników sportowych. To niby prosta metoda motywacyjna, ale on to robił ze swoistym urokiem. Nie chciał,by jego zawodnicy marnowali czas w Klubie. Gdy kiedyś elektrownia wyłączyła „prąd” i zgasło światło, posadził nas wokół siebie na górnej (lustrzanej) sali treningowej i opowiedział nam jak to Gabor i Delfino walczyli późnym wieczorem w barażu o mistrzostwo świata. Chodziło o to by nam wpoić, że trzeba myśleć o zwycięstwie nawet w największym zmęczeniu i stressie. Włoch Delfino poprosił wtedy sędziego o przerwę w walce. Podszedł do swojego worka szermierczego i wytarł spoconą twarz białą chustą. Nie odłożył jej jednak na miejsce, lecz ukrył ją w lewej ręce i tak przystąpił do walki. Gdy po jakimś czasie obaj stanęli dysząc zmęczeni,( żaden z nich nie chciał atakować bo obronę mieli lepszą od ataku, na który zresztą nie mieli już sił).W pewnym momencie Włoch Delfino wypuścił z lewej dłoni tę białą, lśniącą w świetle jupiterów chustę, która falując zaczęła opadać na planszę. Węgier Gabor przez ułamek sekundy znieruchomiał i zapatrzył się w tę chustę a Delfino wykorzystał ten moment i zadał przeciwnikowi to jedno, decydujące o zwycięstwie trafienie, Delfino został mistrzem świata mimo protestów Węgrów. Okazało się jednak, że do tego incydentu nie było w przepisach FIE zakazu trzymania chustki w lewej ręce, potem ten zakaz wprowadzono.

Gdy Pan Fechmistrz skończył to opowiadanie, włączyło się światło i trening potoczył się dalej.

Moim skromnym zdaniem, to wielkie zaangażowanie w jak najlepsze szkolenie zawodników nawet w najtrudniejszych warunkach i to nie oszczędzanie się - było jedną z przyczyn jego przedwczesnego odejścia z tego świata. Nasz budynek klubowy przy ulicy Krasińskiego 30 we Wrocławiu wymagał kapitalnego remontu. Było tak, że w pewnym okresie (zimą także) nie było gdzie trenować, sala naszego Klubu nie miała okien, wiało jak diabli. Trener Kuleczko udzielał tych forsownych lekcji na klindze mimo to. Zanim kierownictwo Klubu załatwiło salę zastępczą (w świetlicy drużyn konduktorskich na ul. Bocznej) nasz Fechmistrz bardzo się przeziębił, a w następstwie w powikłaniach fechmistrz zapadł na paraliż lewej strony ciała (serce!). Niestety, z tego już nie wyszedł i w niekłamanym żalu, roniąc niejedną łzę odprowadziliśmy go w ostatnią drogę na tym padole, na cmentarzu na ul. Grabiszyńskiej. Kochany Fechmistrzu, będziemy zawsze cię kochali, będziemy zawsze o Tobie pamiętać z wdzięcznością za ogrom trudu, który włożyłeś w wyszkolenie nas na dobrych i uczciwych w walce zawodników. Niech Ci ziemia lekką będzie.

 

 

* * * * *

Letni obóz szermierczy w Kołobrzegu, sierpień 1965 r.

 

Już po raz drugi letni obóz klubowy odbywa się w Kołobrzegu. Jak poprzednio nocujemy w wagonie I klasy przerobionym na wagon sypialny. Moja rola na obozie jest podwójna; jestem instruktorem odpowiedzialnym za szkolenie najmłodszych, oraz oczywiście zawodnikiem. Stołujemy się w miejscowym ośrodku wczasów wagonowych dla kolejarzy.

Trenujemy w sali gimnastycznej miejscowej szkoły.

Pogoda cudowna, w czasie całego obozu tylko dwa dni bez słońca. Dużo czasu spędzamy na plaży, kąpiemy się w morzu, gramy w piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę, „dwa ognie”, badmintona, skaczemy do wody, nurkujemy, robimy piramidy gimnastyczne, opalamy się, wieczorami gramy w bridge’a, flirtujemy – same przyjemne rzeczy. Po południu na sali w pocie czoła wykuwamy formę szermierczą. Wieczorami włóczymy się po Kołobrzegu, po plażach, kawiarniach, deptakach, parkach i kinach. W połowie trwania obozu dostałem zapalenia okostnej, musiałem wyrwać ząb trzonowy. Chodziliśmy też starymi ścieżkami świętej pamięci Pana Fechmistrza Kuleczki, - do ciastkarni Kuleszy, do źródełka ze słoną wodą, do kawiarenki pod parasolami na tarasie I piętra, do „Fregaty”, do portu, do latarni morskiej i... żałowaliśmy, że nie ma go już z nami.

Pod koniec obozu odbył się pokaz szermierczy w ośrodku wczasów wagonowych na platformie tanecznej z desek na otwartym powietrzu. Walczyły dwie drużyny na dochodzenie. Walczyłem na szpady z Jurkiem Okraszerwskim. Jerzy spuścił mi takie baty, jakich dawno nie dostałem. Zdeklasował mnie zupełnie. Nie mogłem go w ogóle trafić. Pierwszy mecz mimo dużej przewagi w trafieniach mojej drużyny zawaliłem i przegraliśmy, rewanż z trudem wygraliśmy, ale Jurek i tym razem był znacznie lepszy ode mnie. Na cztery dni przed końcem obozu, po kolacji przy brydżu poznałem uroczą dziewczynę, wspaniale zbudowaną – Jolę Ceglecką z Wąbrzeźna. Bawiliśmy się razem na dwóch wieczorkach tanecznych w świetlicy o.w.w. oraz cale przedpołudnia spędzaliśmy razem na plaży w otoczeniu koleżanek i kolegów z Klubu, którzy również polubili bardzo Jolę. Aparat fotograficzny utrwalił poniższymi zdjęciami osoby, sytuacje, atmosferę, pogodę i beztroskę tych cudownych dni. Niechaj fotografie mówią za siebie.

Mieszkaliśmy w Kołobrzegu tak blisko morza, że poranne przebieżki odbywały się wzdłuż plaży, a młodsi koledzy pod okiem instruktora, którym byłem już od ubiegłego roku, mogli przemyć twarze w wodzie morskiej

Nasz obóz szermierczy miał miejsce w Ośrodku Wczasów Wagonowych w Kołobrzegu, autor pamiętnika stoi obok Kierownika Ośrodka - Pana Olesińskiego

W czasie obozu szermierczego spaliśmy w tym wagonie sypialnym starego typu ustawionym na bocznicy kolejowej, właśnie wychodzimy z Halinką Jezierską na śniadanie
Na polanie, gdzie rozgrywaliśmy mecze „w dwa ognie” prowadzę rozgrzewkę przed meczem


Budynek jadalni, w której się stołowaliśmy. Apetyt nam dopisywał, więc czekamy przed stołówką na wezwanie nas na posiłek

Kołobrzeska ulica

Na plaży w ramach „zajęć ogólnorozwojowych” ustawialiśmy rożne „piramidy”, tu na szczycie Wacek, tyłem Wojtek Aksamit, z lewej Kaziu Walkowiak, z prawej „efekciarz” Wiesiek Niewiadomski, asekuruje z tyłu Rysiek Sojka. Na dalszym planie siatkówka plażowa – „trenerek” Kłosowicz ścina dynamicznie piłkę, o dziwo prawą ręką

Nasze „obozowicho” prawie w komplecie, od lewej stoją: Michał Siekierka – mąż Oleńki z Ilonką na barkach, Jurek, Waldemara, Iwona, Kaziu Walkowiak, Jurek Okraszewski, dziewczyna, ktorej imienia nie pamiętam, Jola Ceglecka, Oleńka Walewska – Siekierka, autor pamiętnika G.F., Marylka Ludwinówna, Pan Władysław Jurczak, Zbyszek Brzuchacz – później Wolski, Danusia Przepióra, Astrid Ostańkowiczówna, Leszek Skrzetuski, Nina i Janek Kirschke, klęczy Wiesiek Niewiadomski, obok Hania Pussakówna, Jurek Wylęgała, nad nim schylony Jurek Kłosowicz, w białym pulowerze Krzysztof Głowacki, obok siedzi Rysiu Sojka i Ewa Markowska

Po powrocie z plaży siedzimy na ławce przed stołówką, od lewej: Halinka Jezierska, G.F., Hania Jezierska, Alicja Kotlarek, Oleńka Walewska – Siekierka z córeczką Ilonką, u góry Jerzy Okraszewski

 

„Piramidka” z Wojtkiem Aksamitem i Wackiem


Powrót ulicami Kołobrzegu z sali szermierczej do „naszego” O.W.W. – ośrodka wczasów wagonowych

O.w.w. – pobudka, wyszliśmy zaspani przed nasz wagon, stoją od lewej : Halinka Jezierska, kolega – nie pamiętam imienia, Hania Jezierska, Leszek Skrzetuski, Alicja Kotlarek, Kaziu Walkowiak, Wojtek Aksamit, koleżanka w czarnym kostiumie – nie pamiętam imienia, autor pamiętnika ze swoim psem na kolanach, Waldemara Budysz, Rysiu Sojka, Hania Pussakówna

Autor pamiętnika na kołobrzeskiej plaży

„Instruktor” szermierki Grzegorz Falkowski udziela uczniowi indywidualnej lekcji szermierki na tzw. „klindze”


Pokaz szermierczy na drewnianej platformie tanecznej na otwartym powietrzu w o.w.w. Sprawdzam czy szpada Jurka Okraszewskiego „nie gra na koszu”. Jurek z lewej, w środku sędzia Krzysztof Głowacki. Jurek spuścił mi wtedy straszne baty, przegrałem z moim przyjacielem w kompromitująco niekorzystnym dla mnie stosunku trafień

Pokaz szermierczy w o.w.w. – walczę po prawej z Jurkiem Okraszewskim na szpady – aparat fotograficzny uchwycił moment, gdy usiłowałem sparować zasłoną czwartą pchnięcie Jurka, lecz ten wyminął zgrabnie mą paradę i osadził koniec broni na mej piersi

W o.w.w., nasza drużyna w pokazowym meczu „na dochodzenie”, stoją od lewej Astrid Ostańkowiczówna, Janek Kirschke, Kaziu Walkowiak i autor pamiętnika G.F. 

 

 
 
 
 
 
 
 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery