1964 r.

Rok 1964

 

 

* * * * *

Spartakiada

 

 

 

 

 

Program III Ogólnopolskiej Spartakiady XX-lecia
 
Program III Ogólnopolskiej Spartakiady XX-lecia

 

W 1964 r. we Wrocławiu doszło do dużego kalibru krajowych zawodów szermierczych o pięknej oprawie. Rozegrana została Szermiercza Spartakiada XX-lecia PRL w Hali Ludowej.

W przeddzień zawodów dokonano uroczystego ich otwarcia na Rynku Wrocławskim, poprzedzonego defiladą reprezentacji szermierzy wszystkich uczestniczących w Spartakiadzie województw. Na trybunie honorowej zajęło miejsce wiele znanych osobistości, przedstawicieli władz centralnych i miasta Wrocławia oraz władz P.Z.Sz. Konferansjerkę prowadził były Mistrz Świata Juniorów w szpadzie Jerzy Wojciechowski.

Na dwa tygodnie przed Spartakiadą reprezentantów Wrocławia zgrupowano na skoszarowanym obozie treningowym na terenie Stadionu Olimpijskiego.

W samym turnieju spartakiadowym niestety „popłynąłem” w II rundzie eliminacyjnej.

W decydującej walce z Markiem Dotką w szpadzie o zakwalifikowanie się do „trzydziestki dwójki” – zasnąłem. Prowadzenie zmieniało się do stanu 3:3, kiedy upłynęła 5-ta minuta walki. „Wysiadł” mi wtedy elektryczny przewód osobisty. Po jego zmianie zapomniałem o ostrzeżeniu (które otrzymałem przed zmianą kabla), że do końca walki pozostała jedna minuta.

Na skutek upływu czasu walki bez trafienia przy stanie 3:3; - przegraliśmy obaj 5:5. Dotkę obustronna porażka urządzała, mnie nie. W tej ostatniej minucie walki należało zaatakować i zadać zwycięskie trafienie, nieświadom tej jednej minuty nie poszedłem do natarcia, „przespałem” i z grupy wyleciałem. Dotka awansował. O minucie czasu do końca walki już nigdy nie zapomnę!

Spartakiada XX-lecia – uroczyste otwarcie Spartakiady na Rynku we Wroclawiu

Spartakiada XX-lecia – trybuna honorowa na wrocławskim Rynku, przed którą defilowali szermierze podczas uroczystego otwarcia Spartakiady. Przed mikrofonem stoi Mistrz Świata Juniorów w szpadzie z 1957 r. – inż. Jerzy Wojciechowski

Spartakiada XX-lecia. Stadion Olimpijski we Wrocławiu, przed restauracją „Olimpia”, stoją od lewej: Leszek Skrzetuski, nieznana mi dziewczyna, Mirosław Gandziarski, Adam Medyński, Weronika Szpak, Wiesław Okpisz, Prezes W.K.Sz. „Kolejarz” Pan mgr Eugeniusz Pussak i autor pamiętnika G.F.

Spartakiada XX-lecia 1964 r. – część reprezentacji Wrocławia w szermierce, stoją od lewej: Wiesław Okpisz, Kazimierz Mądrzak, Jasiu Skrzypek, mgr Henryk Pietruszka z WKKF i T Wrocław, Maciej Koperski i Krzysztof Głowacki. Dalej po prawej reprezentant Polski we florecie Adam Lisewski z AWF w ciemnym owerolu. Przypuszczam, że na szczycie schodów stoi Pan Henryk Krzemień – Sekretarz Okręgu Szermierczego we Wrocławiu

 

* * * * *

Kurs instruktorski w Przemyślu, lipiec 1964 r.

Zostałem powołany na 3-tygodniowy kurs instruktorów szermierki w Przemyślu. Kierownikiem kursu, kierownikiem wyszkolenia i trenerem koordynatorem był fechmistrz Pan Stanisław Sołtan z Krakowa.

Zajęcia szkoleniowe prowadzili ponadto trener Pieczyński, instruktorzy Albin Majewski, Henryk Mandera, Mikołaj Pac Pomarnacki, Podstawek oraz dr Majewski i dr Malinowa.

Zajęć było dużo zarówno praktycznych jak i teoretycznych. Z kursu tego skorzystałem bardzo dużo i jako zawodnik i jako przyszły instruktor. By być dobrym szermierzem trzeba dokładnie poznać teorię walki. Takie czynniki jak taktyka walki, strategia turniejowa, znajomość zasad prawidłowej obrony, natarć, zwodów, przeciwtempa, prowokacji i innych działań szermierczych, dokładna ich klasyfikacja i rozróżnienie oraz znajomość przepisów regulaminu FIE (Federation Internatinale d’Escrime) znakomicie przyczyniają się do sukcesów szermierza. Egzamin końcowy zdałem na bardzo dobry. Zdjęcia poniżej pochodzą z wycieczki po Bieszczadach, wzdłuż tzw. „Pętli Bieszczadzkiej”. Zwiedziłem wtedy stare cerkwie obrządku prawosławnego, miejsce zamordowania generała Karola Świerczewskiego, zaporę w Myczkowcu i wiele innych atrakcji turystycznych Bieszczad.


W czasie wycieczki wokół Pętli Bieszczadzkiej – Jabłonki k/Baligrodu, siedzimy pod pomnikiem generała Karola Świerczewskiego „Waltera” (1897-1947), od prawej: trener z Krakowa Stanisław Sołtan, Eugeniusz Guźniczak, Andrzej Kaczmarek, Piotr?, G.F. w białej koszuli, obok mnie Władysław Sułkowski – „Luki”, pozostałych po lewej dwóch kolegów nazwisk nie pamiętam


Gdzieś na Pętli Bieszczadzkiej, od lewej: Krzysztof Głowacki, autor pamiętnika G.F. w postawie szermierczej i kolega Florek


W czasie wspinania się po skałkach, od lewej: dr Warteresiewicz – „Bakcyl”, wyżej w bialej koszuli autor pamiętnika G.F., Eugeniusz Guźniczak, inni odwróceni

* * * * *

 

Wyjazd do Paryża, sierpień 1964 r.

 

Na początku roku gruchnęła wiadomość w Klubie, że w sierpniu 1964 r. będzie wyjazd na zawody do Francji. Drużyny, bez udziału floretu kobiet, pojadą w 3-osobowych składach w każdej broni. Postanowiłem zakwalifikować się do reprezentacji Klubu na ten wyjazd. Początkowo liczyłem na szpadę, ale Dzięglewski, Okpisz i Skrzetuski okazali się lepsi w sprawdzianach ode mnie. Pozostał floret. Po wieloletniej przerwie w treningach i startach w zawodach spowodowanej studiami (i jednoczesną pracą), nie byłem najlepszej myśli przed tym zadaniem. Wyjazd był bardzo atrakcyjny, bo trzeba sobie uświadomić, że lata 60-te to tzw. „głęboka komuna”, szczelnie zamknięta tzw. „żelazna kurtyna” i wyjazd na zachód Europy był praktycznie dla przeciętnego obywatela niemożliwy do zrealizowania. Pilnie trenowałem, w sprawdzianach floretowych dawałem z siebie wszystko i jakoś jednak wywalczyłem sobie miejsce w reprezentacji Klubu i paszport do Francji.

Wreszcie dzień odjazdu. Wsiadamy do wagonu I klasy, którym dojechaliśmy do dworca wschodniego (Gare d’Est) w Paryżu. Pierwszy raz wyjeżdżam za granicę Polski i to od razu w taką podróż. Prawie całą drogę przesiadujemy w oknach chłonąc widoki najpierw NRD, później RFN, wreszcie Francji. Na granicy Niemiec Wschodnich i Zachodnich następuje obrządek chrzcin. Mnie koledzy zostawiają na deser, takiego można bić w d... z całej siły. Śmiałem się z chrzestnych (kolegów bywałych za granicą) i namawiałem by potrenowali uderzenia, żeby sobie wstydu nie zrobili zbyt słabymi uderzeniami oraz przypominałem im, że już czas celebrować „uroczyste” chrzciny. Potraktowali to jako podlizywanie się i próbę zmiękczenia ich serc, więc rozszerzyli swe uprawnienia postanawiając, że będę „chrzczony” nie tylko prawą, ale i lewą ręką. W innym przedziale ochrzczone zostały płotki i cała ekipa z chrzestną mamą – dziewczyną „poderwaną” wśród pasażerek pociągu, - dobrała się do mnie. Jacek Dzięglewski jako mistrz ceremonii zadał mi kilka pytań, mniej więcej tej treści; - „czy jestem zadowolony, że zostanę ochrzczony?”. W razie odpowiedzi pozytywnej – komentarz: podlizuje się, w razie negatywnej – komentarz: zaraz ci się spodoba, zobaczysz, poczujesz itp.

Uderzenia w tyłek lewą ręką nie bolały, przeciwnie – rozgrzały i zahartowały mnie nieco, uderzenia prawą dłonią były odrobinę soczystrze, ale „kudy im” wszystkim do jednej ojcowskiej prawicy, której ciężar i wymowę „doceniłem” w młodych leciech. Każde uderzenie komentowałem przeciągłym słaaabo!. Ostatni bił Maciek Głowacki – jak huknął w „zmiękczone” już mięśnie tyłka – poczułem jego rękę na kościach miednicy – ciemno w oczach mi się zrobiło, ale swobodnie powiedziałem: „no, nareszcie męska ręka”. Maciek był taki zadowolony z „wyróżnienia”, że uściskał mnie „z dubeltówki”. Na chrzcie otrzymałem imię (przezwisko klubowe, ksywę) „Paragraf”. Tradycja ta miała dla mnie tylko taką dobrą stronę, że - nie mogąc potem usiąść - całą drogę przez RFN stałem przy oknie podziwiając nowe, widoki.

Jeszcze przed wyjazdem z Polski wysłałem do Pani Krysi Himmelein (chrzestna matka siostry Dorotki, córka bogatego przedsiębiorcy przedwojennego z Wąchocka, który wraz z rodziną w 1944 r. emigrował do RFN uciekając przed rosyjskimi „wyzwolicielami”) telegram, że będę przejazdem w Stuttgarcie. Gdy dojeżdżaliśmy więc do Stuttgartu byłem bardzo ciekaw, czy Pani Krysia będzie czekała na dworcu. Chciałem jakoś porządnie wyglądać, ponieważ nie było w naszym wagonie wody, przeszedłem do niemieckiego wagonu i tam ogoliłem się i porządnie umyłem. W ciasnym przedziale kolejowym jakoś doprowadziłem się do porządku.

Gdy pociąg zatrzymał się w Stuttgarcie, wyszedłem z wagonu i wzdłuż peronu poszedłem w stronę głównego hallu dworca. Naprzeciwko mnie na peron wchodziły właśnie dwie panie, bardzo podobne do siebie, obie wysokie, zgrabne i ładne.

W twarzy starszej z nich dostrzegłem podobieństwo z fotografiami Pani Krysi w albumach Rodziców, więc podszedłem do niej, uśmiechnąłem się „od ucha do ucha” i przedstawiłem się: jestem Grzegorz Falkowski, młodszy syn Tadeusza i Elżbiety. Pani Krysia uśmiechnęła się do mnie serdecznie i przywitała się, przedstawiając towarzyszącą jej 17-letnią córkę Ewę. Pierwsze polskie słowa wymówiła Pani Krysia z pewną trudnością, później już mówiła płynnie po polsku.. Ewa Himmelein jest wysoką, ładną dziewczyną o subtelnych rysach twarzy ale niestety nie mówi ani słowa po polsku. Zaprowadziłem Panią Krysię i Ewę do naszego wagonu, gdyż postój trwać miał krotko w związku z czym rozmawialiśmy szybkimi, rwanymi zdaniami.

Ewa była nieco onieśmielona rozgadanymi i uśmiechającymi się do niej polskimi chłopakami. Zwłaszcza Heniek Mandera próbował podbić serce Ewy swoim szatańskim uśmiechem i „najprzedniejszej próby” niemczyzną, jednak Ewa wtulona w ramię Pani Krysi była nie do zdobycia.

Pani Krysia wcisnęła mi w garść przed odjazdem pociągu z peronu zachodnioniemieckie marki, czym byłem tak zaskoczony i zażenowany, że zupełnie straciłem rezon i tylko machałem ręką długo z okna wagonu na pożegnanie. Pieniądze w Paryżu jednak się bardzo przydały.

Po przejechaniu granicy niemiecko-francuskiej zatrzymaliśmy się na parę godzin w Strassburgu. Ustaliliśmy dyżury przy „naszym” wagonie i wyruszyliśmy „na miasto”. Wędrowałem po Strassburgu z Januszem Dąbrowskim. Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci z poznanych w tym mieście:

1. Piękna katedra. Pierwszy raz w życiu widziałem tak wspaniały kościół. Styl gotyk strzelisty z licznymi, pięknymi pinaklami, z zewnętrznymi zdobnymi łukami przyporowymi, ogromna budowla z mieniącym się kolorami witrażem rozety, w środku zegar astronomiczny, piękne stalle, relikwiarze i cudowne witraże. Wszystko to wieczorem oświetlone od zewnątrz reflektorami, milczące, wyniosłe majestatyczne. Chodziliśmy z Januszem dookoła długo nienasyceni pięknym widokiem.

2. Na wąskim kanale rzeki Ill, o zmierzchu, w świetle lampionów odbywa się coś, co przypomina potykanie się rycerzy średniowiecznych w szrankach na kopie. Zamiast jednak na koniach, kopiści stoją na pomostach łodzi. Wygląda to tak: Spod dwóch mostów, naprzeciw siebie ruszają z dużą szybkością dwie łodzie wiosłowe. Na każdej łodzi siedzi 10 wioślarzy, po pięciu z każdej burty. Rufa łodzi wzniesiona jest ponad poziom wody na jakieś 2,5 do 3,0 metrów, gdzie znajduje się pomost szeroki na 1 metr i długi na 1,5 do 2,0 m. Na pomostach obu łodzi stoją „pikadorzy” w kąpielówkach, trzymając sztywną kopię długości około 4 do 5 metrów zakończoną grubym zderzakiem gumowym wysuniętym do przodu z jednej strony i poprzeczką (przed pachą) i rękojeścią z drugiej strony.

Gdy łodzie napędzane szybkimi uderzeniami wioseł zbliżą się do siebie, kopiści zapierają się mocno nogami w pomost i piki nastawiają na przeciwnika celując gumowym zderzakiem w jego pierś na wysokości mostka. Następuje moment próby sił - jeden z kopistów nie wytrzymuje naporu piki przeciwnika i wypuściwszy pikę z rąk, wylatuje jak z procy w powietrze i z rozkrzyżowanymi ramionami spada z pomostu do wody. Punkt dla zwycięskiej łodzi, pławiącego się koledzy wciągają do łodzi i siada on do wiosła

Następny wioślarz staje na pomoście i potykają się z łodzi szybko płynących naprzeciw siebie itd. Bardzo to efektownie wygląda, na obu bulwarach tej wodnej areny setki ludzi dopinguje doskonale znanych i popularnych zawodników, pokonany z pluskiem wpada do wody, zwycięzca unosi wysoko swą pikę, oklaski, okrzyki, entuzjazm, doping kibiców, za chwilę wszystko od nowa w wykonaniu dwóch nowych przeciwników.

Odpoczywając po forsownych spacerach na jakimś staromiejskim placyku, obserwowaliśmy z Januszem o godz. 2200 w nocy pędzące szaleńczo małolitrażowe motocykle francuskie. Wiek kierowców oczywiście młodociany, na głowach fantazyjne kaski z wymalowanymi paszczami tygrysów, lśniące kolorowe kurtki skórzane. Pędzili po wąskich, nie doświetlonych uliczkach z zawrotną szybkością (chyba uliczki były jednokierunkowe bo inaczej pozabijaliby się wzajemnie).

Późną nocą wyjechaliśmy ze Strassburga superexpressem (125 km/godz.) do Paryża, potwornie zmęczeni bieganiem po mieście i syci wrażeń. Z pustymi brzuchami zasnęliśmy kamiennym snem. Mimo olbrzymiej szybkości pociąg toczył się równiutko, bez wstrząsów, „jak po maśle” – (szyny spawane, tzw. „bezstykówki”).

Obudziliśmy się o 600 rano na Gare de l’Est (dworcu wschodnim) w Paryżu. Wyglądaliśmy zaciekawieni z okien wagonu, przecieraliśmy zaspane oczy, próbowaliśmy doprowadzić się do porządku. Działacze szukali przedstawicieli francuskiego związku sportu kolejowego USCF. Nie było nikogo, nikt na nas nie czekał – „ładny kwiat”.

Po godzinie zjawił się zaaferowany oficjel i tłumaczył, że spodziewano się i oczekiwano nas na innym dworcu. W końcu wsiedliśmy do przepełnionego metra i pojechaliśmy do hotelu. Metro było duszne i tłoczne. Dyskretnie gapiłem się na przystanki metra pełne ogromnych, kolorowych reklam i afiszów, rzucających się w oczy. Na peronach stały automaty z gumą do żucia, czekoladkami, cukierkami, napojami, papierosami i.t.d., w Polsce jeszcze wtedy tego nie było.

Zamieszkaliśmy w prywatnym hoteliku (tam zresztą prawie wszystko jest prywatne) na rue d’Austerlitz. Dostałem pokój razem z Januszem Dąbrowskim, gdyż w Paryżu miałem zamiar prowadzić żywot stateczny i spokojnie noc wykorzystywać na sen, a Janusz jak powszechnie wiadomo słynie z dobrego wychowania, pobożności i porządnego prowadzenia się. Nie licząc nieskromnego wzroku Janusza, błądzącego po fotosach roznegliżowanych kobiet - nie zawiodłem się na mym towarzyszu.

Jeśli jednak ktoś myśli, że noc w Paryżu służy przyjezdnym do spania to się grubo myli, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że tylko 4 doby mieliśmy w nim zabawić.

Sportowo pobyt w Paryżu należy uznać za udany. Wiesiek Okpisz wygrał szpadę, Maciek Głowacki zwyciężył w szabli, Heniek Mandera był drugi we florecie, ja w tej broni zająłem czwarte miejsce. Biedny Heniek i tym razem przegrał ze mną w finale, co w efekcie pozbawiło go szansy na I-sze miejsce. Z jedną porażką musiał stoczyć baraż, który przegrał.

Drużynowo wygraliśmy wszystkie bronie.

Przywieźliśmy do Francji 12 kryształów, które rozdaliśmy między zawodników i działaczy francuskich. Rozkrochmaliliśmy tym Francuzów i opłaciło to się nam sowicie: byliśmy karmieni bardzo dobrze, otrzymaliśmy autobus z przezroczystym dachem, którym zwiedzaliśmy Paryż oraz zawieziono nas 20 km za miasto do Versalu. Zwiedziliśmy park wersalski, później pojechaliśmy do Luwru gdzie obejrzeliśmy galerię narodową, zwiedziliśmy katedrę Notre-Damme, wjechaliśmy windą na wieżę Eiffla, spacerowaliśmy w parku i ogrodach Tuileries, byliśmy na Montmartre, zwiedziliśmy kościół Sacre-Coeur, poszliśmy do dzielnicy Pigalle, widzieliśmy wiele, wiele innych atrakcji Paryża, których nie sposób tu opisać.

Byłem też w domu, w którym mieszka moja ciocia Danusia Poncet na rue d’Assas, ale nie zastałem nikogo.

Paryż zrobił na mnie ogromne wrażenie. Miasto jest wielkie, monumentalne i piękne, prawdziwa stolica świata. Co gmach, to pomnik architektury. Ludzie zwracają się do siebie jak do starych, dobrych przyjaciół, nawet w zatłoczonym metrze nie słyszałem „wiązanek”.

Kelnerzy w restauracjach, barach i bistrach oraz ekspedienci w magazynach handlowych są ugrzecznieni, uprzejmi i cierpliwie znoszą kaprysy klientów. Inna rzecz, że klienci kapryszą jakoś grzeczniej niż nasze „damy na zakupach”.

Nie widziałem „zgnilizny kapitalizmu”, o której tak w Polsce głośno, choć przyznaję, że nie widziałem starych dzielnic robotniczych, gdzie może bym ją znalazł.

Wyjeżdżaliśmy żegnani serdecznie przez zawodników, z żalem ale też z uczuciem, że nareszcie będzie można odpocząć, wyciągnąć się wygodnie i odespać „przełażone” noce w Paryżu.

Niemiecka Republika Federalna.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na cały dzień w Stuttgarcie. Raniutko o 800 wraz z Prezesem Klubu Panem Eugeniuszem Pussakiem poszliśmy na pocztę dworcową i zadzwoniliśmy do Pani Krysi Himmelein, która podniosła słuchawkę. Umówiliśmy się na godz. 1100 na dworcu kolejowym, na którym nasz wagon stał na bocznym torze. Pani Krysia miała do przejechania samochodem ze Schmellenhof (koło Wustenrot) do Stuttgartu około 50 km. Czekając na Panią Krysię, chodziliśmy po ulicach Stuttgartu w pobliżu dworca kolejowego. „Paśliśmy oczy” mnogością towarów wyeksponowanych na wystawach sklepowych. Rysiu Walkowiak dokonał dużego zakupu w postaci... haczyka do wędki.

O godzinie 1100 Volkswagenem przyjechała Pani Krysia. Do samochodu wsiedliśmy wraz z Jackiem Dzięglewskim i Leszkiem Skrzetuskim i pojechaliśmy najpierw do Unionu – popularnego domu towarowego, gdzie kupiliśmy sobie koszule non iron, płaszcze ortalionowe, elektryczne maszynki do golenia itp.

Później wraz z Jackiem i Leszkiem pojechaliśmy do Heilbronn, do fabryki jachtów motorowych Pana Ernesta Himmeleina – męża Pani Krysi. Pan Ernst przywitał nas serdecznie, poczęstował koniakiem, whisky, cygarami i długopisami firmowymi.

Następnie jego Mercedesem pojechaliśmy z Jackiem do Państwa Robertów (ojciec Pani Krysi), a następnie do willi Państwa Himmeleinów, do Schmellenhof. Nie wytrzymałem nagłych zmian szybkości Mercedesa i jego „pływania” (miękkiej, kołyszącej amortyzacji) i rozchorowałem się na morską chorobę. Do Schmellenhof przyjechałem przybity i chory (z nudnościami i bólem głowy). Nie mogłem oczywiście jeść obiadu i cały niemal czas przesiedziałem w ogrodzie, gdzie prawie nie odstępowała mnie Ewa przynosząc mi jakieś pigułki i kompoty - bardzo żałowałem, że nie potrafię się z nią porozumieć (ja nie znam niemieckiego, ona nie mówi ani słowa po polsku).

Pan Mikołaj (stryj Pani Krysi – napisał i wydrukował książkę historyczną po polsku) przyjął nas niezwykle serdecznie i wylewnie. Gdy wziął papierosa od Leszka powiedział: „choć dymek z Polski”. Byliśmy u Państwa Himmeleinów krótko, gdyż musieliśmy zdążyć na godzinę odjazdu pociągu, do którego mieliśmy być przyłączeni w Stuttgarcie. Żegnaliśmy się serdecznie, Pan Mikołaj uścisnąwszy mnie kordialnie wcisnął mi znowu pieniądze do kieszeni, Pan Himmelein zresztą też. Gdy wsiedliśmy do Volkswagena schowałem te pieniądze do pojemnika (schowka) na tablicy rozdzielczej samochodu, bo skrępowanie moje dosięgło szczytu. Do tego wszystkiego morska choroba w czasie jazdy, a tu trzeba spieszyć się na dworzec do Stuttgartu. Na szczęście zdążyliśmy.

Posiedzieliśmy jeszcze w kawiarni na dworcu, potem w pociąg i odjazd. Gdy znalazłem się w wagonie runąłem na kanapkę tak wykończony, że nie byłem w stanie „ruszyć ani ręką ani nogą”. Eskapadę do Francji przeżyłem jako bardzo piękną przygodę, która kończyła się jednak moim cierpieniem spowodowanym, (jak się okazało) moją bardzo słabą odpornością na zaburzenia komunikacyjne.

 


Na peronie dworca kolejowego Karlsruhe


Na peronie dworca kolejowego w Stuttgarcie – Pani Krysia Himmelein z wyższą od siebie córką Ewą, w oknie wagonu Maciek Głowacki


Na ulicy Strassburga – pierwsze moje zdjęcie we Francji


Handlarz orzeszków ziemnych z osiołkiem nie chciał się dać sfotografować. Zrobiłem to zdjęcie w końcu zza pleców kolegi, za co chciał mnie bić pejczykiem, którym poganiał osiołka - czyżby mnie z nim pomylił?


Paryż – bistro, w którym się stołowaliśmy, siedzimy od lewej: G.F., Jacek Dzięglewski, Wiesiek Okpisz i Leszek Skrzetuski


Paryż – bistro. Heniek Mandera za dużo wypił i „robi nam wstyd”. Za plecami Heńka lustro, w którym i ja odbijam się w momencie otworzenia się migawki aparatu fot.

Bistro, siedzą od lewej: Rysiu Walkowiak, Janusz Dąbrowski, Kaziu Mądrzak, Wiesław Okpisz, Heniek Mandera - już „z ciężką głową” i nasz wspaniały Prezes Klubu Pan mgr Eugeniusz Pussak


Jean Claude Kimmerle, sympatyczny francuski florecista, z którym przyjaźniliśmy się mimo, że on nie znał języka polskiego, a ja francuskiego


W parku wersalskim przy nimfie nad sadzawką

Drużyna francuska TCMS, od lewej: Raymond Auger, Jacques Herisson, Ghislain Dosnon, Martine Claustre, Jacques Galmard, Jean Claude Kimmerle, pozostałych nie pamiętam

Działacze francuscy z TCMS, drugi od lewej Ojciec J.C. Kimmerle, za nim Paul Hettinger, prezes klubu TCMS z Tuluzy – Monsieur Barbarou, po prawej siedzą na krzesełkach Sylvie z matką

Drużyna polska, stoją od lewej: Jacek Dzięglewski, Wiesław Okpisz, Leszek Skrzetuski, G.F., Maciek Głowacki, Maciek Koperski, Janusz Dąbrowski, Kaziu Mądrzak

Przed Louvrem, od lewej: Ryszard Walkowiak, za nim Leszek Skrzetuski, Janusz Dąbrowski, ojciec Sylvie w ciemnych okularach, działacz francuski i tłumacz w jednej osobie („odebrał” nas na dworcu wschodnim), ja, Dyrektor DOKP we Wrocławiu – Pan Pietkiewicz, nasz Prezes Pan mgr Eugeniusz Pussak, za nim Wiesiek Okpisz, Kaziu Mądrzak i „uciekający z planu” Heniek Mandera

Paryż, Plac de la Concorde, od lewej: Kaziu Mądrzak, Leszek Skrzetuski, Wiesław Okpisz, Jacek Dzięglewski i autor pamiętnika G.F.

Park wersalski - jesteśmy w muszli koncertowej w formie rotundy, ściany wyłożone pumeksem, dzięki któremu muszla ta posiada specjalne właściwości akustyczne. Stoją od lewej: działacz francuski, nasz Prezes Pan mgr Eugeniusz Pussak, Leszek Skrzetuski, Jacek Dzięglewski, G.F., policjant francuski, który podczas wojny był wywieziony do Wrześni pod Poznaniem, Maciek Koperski, Maciek Głowacki, który policjantowi „przyprawia rogi”, przykucnięty Kaziu Mądrzak, tłumacz francuski – poliglota, Janusz Dąbrowski, Pan Dyrektor Pietkiewicz i Rysiu Walkowiak

Bilet kolejowy do Paryża ze stemplem 30.08.64 Paris Est

Bilet kolejowy Deutsche Bundesbahn

Bilet wstępu do „Florida” na Spectacle Strip Tease Permanent

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery