1966 r. II cz.

7 – 8 maja 1966 r. Kraków - Puchar Barbakanu

Wraz z Wieśkiem Okpiszem i Jurkiem Okraszewskim otrzymaliśmy zaproszenie do wzięcia udziału w Międzynarodowym Turnieju szpadowym o Puchar Barbakanu rozgrywanym w historycznych murach, od których turniej ten wziął nazwę.

Eliminacje grupowe przeszedłem gładko, ćwierćfinały również. „Wszedłem” do szesnastki. Od tego momentu walki rozgrywane były systemem eliminacji bezpośrednich, tzw. systemem pucharowym. Los kazał mi się zmierzyć z Niemcem Uhligiem. Wysoki, rudy, leworęki Niemiec narzucił mi swój styl walki (statyczny, koronkowo-techniczny) co mi nie odpowiadało, lecz nie potrafiłem tego zmienić. Wewnątrz murów Barbakanu było zimno i mroczno, nie dostrzegałem wyraźnie położenia końca broni swojej i przeciwnika, a ponadto nie rozgrzany w ogóle nie atakowałem rzutami, które z zasady stanowią moją silną stronę  Nadto w połowie walki zostałem raniony w pierś złamaną szpadą Uhliga, która przebiła wszystkie warstwy płótna żaglowego dressu i zatrzymała się między żebrami. Potarłem mocno bolącą pierś ale walczyłem nadal. Dopiero w szatni, gdy zdjąłem dress zobaczyłem na wewnętrznej powierzchni dressu taką „pecynę” zasychającej krwi i dziurę w mięśniu piersiowym. Przegrałem wysoko 4:10 i zająłem 11 miejsce i otrzymałem na pocieszenie proporczyk KKS z pamiątkowym nadrukiem „Puchar Barbakanu” z metalowym znaczkiem do klapy marynarki Krakowskiego Klubu Szermierczego.

Tej niedzieli wieczorem wziąłem udział wraz z Kłosowiczem i Dąbrowskim w bankiecie wydanym na cześć finalistów turnieju. Wypiłem „aż” pół kieliszka słodkiej malagi. W bankiecie nie wzięły udziału kobiety, nie było muzyki, tylko podniebienie było bardzo zatrudniane, ale mnie po porażce apetyt jakoś nie służył.

 

     * * * * *

10 – 13 maja 1966 r. Kraków   Międzynarodowe Indywidualne Mistrzostwa Polski

[Tekst pod strzałką: XXXVII szermiercze mistrzostwa Polski otrzymały uroczystą oprawę. Nad mistrzostwami protektorat objął Zarz. Woj. ZMS, a jego przewodniczący Jan Maj dokonał otwarcia zawodów. Delegacja uczestników mistrzostw wraz z szermierzami zagranicznymi oraz władzami PZSz. złożyła wiązanki kwiatów na płycie pamiątkowej w Rynku Krakowskim, gdzie Tadeusz Kościuszko składał swą przysięgę. Na zdjęciu moment złożenia  hołdu pamięci wielkiego naszego bohatera narodowego.]

    Nadszedł dzień 11 maja. Z trenerem Jerzym Kłosowiczem doszliśmy do wniosku, że jestem bez formy floretowej i że nie powinienem startować we florecie w Mistrzostwach Polski, tym bardziej, że ten „unik” daje mi wejście na listę państwową w tej broni. Decyzja Jerzego była ostateczna i w turnieju floretowym nie wziąłem udziału.

    Pisząc te słowa jestem Jurkowi Kłosowiczowi za to wdzięczny, dzięki może właśnie tej decyzji oszczędziłem siły na turniej szpadowy ?

    Na mistrzostwach floretowych siedziałem na sali, kibicowałem kolegom florecistom i pomagałem im w reperowaniu ciągle psującego się sprzętu. Najlepiej z florecistów bił się Jurek Kłosowicz (trener i zawodnik w jednej osobie).

    Jak solidnym trenerem i dobrym kolegą jest Jurek niech świadczy fakt, że Jerzy zmęczony po wyczerpujących walkach o wejście do szesnastki, bez obiadu o godz. 1630 dał mi prawie godzinną, indywidualną lekcję floretowo-szpadową, po której poczułem się psychicznie bardzo podbudowany, po prostu wszystko mi „wychodziło”. Już wtedy wiedziałem, że turniej szpadowy będzie bardzo wyczerpujący - w sali było duszno, szybko zaczęło brakować mi tchu, oblewałem się potem. Jednak ostry trening przeprowadzony w identycznych warunkach, w jakich miałem następnie walczyć był swoistego rodzaju aklimatyzacją, która miała swój pozytywny wpływ na wyniki piątkowego (13 maja) turnieju.

    Pojechaliśmy na obiad z Jurkiem bardzo zmęczeni.

    Następnego dnia w czwartek kibicowałem do południa koleżankom florecistkom a po południu odwiedziłem wuja Profesora dr Zbigniewa Lewandowskiego – fizyka jądrowego, prywatnie Zbyszka . Zbyszek jest bardzo mądrym, inteligentnym, ciepłym i kontaktowym człowiekiem o bardzo subtelnym poczuciu humoru. Spędziłem u niego bardzo miły wieczór, podejmowany byłem sutą kolacją i pysznym deserem przygotowanym i podawanym przez jego przemiłą żonę – Danutę.

    Oglądałem potem kolorowe przezrocza przedstawiające najpiękniejsze zakątki zachodniej Europy wykonane przez Zbyszka w czasie jego licznych wojaży po Szwajcarii, Belgii, Holandii, Francji, Włoszech i Niemczech. Jakością i treścią zdjęć byłem zachwycony. Po tej duchowej uczcie zostałem Volswagenem Zbyszka podwieziony pod dom turysty PTTK w Krakowie przy ulicy Westerplatte, gdzie zasnąłem snem sprawiedliwych.

Pamiętny dzień 13 maja 1966 r. – Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w szpadzie seniorów !

    Spałem jednak trochę nerwowo. Obudził mnie Jurek o 700 rano. Na sali turniejowej znaleźliśmy się o godzinie 800. Musieliśmy jednak oddać moją broń do kontroli technicznej i mimo, że zaplanowaliśmy z Jurkiem, że da mi małą lekcję na klindze przed rozpoczęciem turnieju – to nie mogliśmy tego z braku broni zrealizować.

    Na dwie minuty przed rozpoczęciem walk turniejowych zdążyliśmy zaledwie skrzyżować klingi.

    Gdy wyczytano moje nazwisko z protokołu walk, gdzie są wpisane nazwiska zawodników, którzy będą walczyć w mojej grupie eliminacyjnej, - podszedłem do swojej planszy „z dusza na ramieniu”. Rozpocząłem walki bardzo stremowany i nie rozgrzany. Moje obawy zaczęły się potwierdzać z ponurym realizmem. W grupie z ośmiu zawodników przegrałem pierwsze cztery walki, bez żadnego zwycięstwa! Czwartą z tych walk przegrałem z Mikołajczykiem ze Słupska, kompletnym wtedy słabeuszem... - dno zupełne. Mój trener i przyjaciel, który dotąd wierzył we mnie i dzielnie mnie dopingował – Jerzy Kłosowicz, po tej czwartej porażce machnął tylko z rezygnacją ręką i odszedł na główną salę turniejową dopingować Wieśka Okpisza (ja w tej eliminacji walczyłem w jakiejś bocznej salce). Po tych 4 porażkach odniosłem jednak trzy kolejne zwycięstwa w korzystnym dla mnie stosunku trafień, w tym z dobrym kolegą z Nysy – Eugeniuszem Gąsiorem.

    I wtedy nastąpiła rzecz bardzo dziwna i rzadko spotykana na turniejach szermierczych z grupą 8-miu zawodników; - z trzema zwycięstwami zająłem czwarte miejsce i bez barażu zakwalifikowałem się do dalszych walk !. Bardzo rzadki to wypadek by w grupie z ośmiu zawodników wystarczyły trzy zwycięstwa do awansu (tu do „czterdziestki ósemki”).

    Ani trener J. Kłosowicz ani nikt z kolegów w tym momencie nie wiedział, że awansowałem do dalszych walk.

    W II eliminacji znów wygrałem tylko 3 walki (trzecią z tych walk wygrałem z Jarosławem Dotką z Poznania) i musiałem stoczyć walkę dodatkową, barażową o wejście z Niemcem Schatzle, którą wygrałem 5:1 i zakwalifikowałem się do „trzydziestki dwójki”.

Także i ta grupa eliminacyjna rozgrywana była w jednej z bocznych sal i mój trenerek Jerzy nadal nie zdawał sobie sprawy, że jego uczeń Grzechu nadal walczy w turnieju.

    Po drugiej eliminacji była przerwa półtoragodzinna w walkach, by zawodnicy mogli coś zjeść. Ja szybko „wyskoczyłem” z białego dressu szermierczego, umyłem się, przebrałem się w normalne ubranie i razem z kolegami, w tym z Jerzym Kłosowiczem poszliśmy do pobliskiej restauracji na obiad. Gdy zamówiłem kotlet schabowy Jurek powiedział mi z wyrzutem; „ty ofiaro nie zasłużyłeś żeby tak dobrze jeść, popatrz jak pięknie walczy Wiesiek Okpisz, który idzie przez turniej jak burza”. Nie wyprowadzałem trenerka z błędu i zapragnąłem zrobić mu niespodziankę tym, że zobaczy mnie na własne oczy walczącego jednak dalej w turnieju. Po obiedzie wróciliśmy na salę, a ja na zapleczu w szatni szybciutko przebrałem się na powrót w dres szermierczy.

    Następna eliminacja (ćwierćfinał) odbywała się już w głównej sali turniejowej i teraz Jerzy zauważył, że walczę dalej. Był bardzo zaskoczony i pytał jakżeś to fuszerze sprawił, opowiedziałem mu co się działo w dwóch pierwszych moich eliminacjach, a i tak z niedowierzaniem czytał moje kojarzenie ćwierćfinałowe, jakby się ktoś tu pomylił. 

    W ćwierćfinale poszło mi bardzo dobrze i wygrałem kolejno 5 walk (i tylko oglądałem się, czy smukły blond anioł o jasnobłękitnych oczach i pozłocistych włosach widzi te moje zwycięstwa). Szóstą walkę mogłem już przegrać z Jackiem Żemantowskim (o co mnie usilnie prosił; bo dzięki temu wchodził Żemant a odpadał jakiś Niemiec) i tak się stało, a ostatniej walki z Rumunem Muresanu już nie musiałem staczać, bo ani jemu ewentualne zwycięstwo ze mną nie dawało awansu ani mnie ewentualna porażka nie odbierała awansu do szesnastki, do której wszedłem więc „na luzie”.

    W półfinale wygrałem tylko cztery walki (z siedmiu) i musiałem staczać walki barażowe o dwa miejsca z Bogdanem Andrzejewskim (mistrzem świata w szpadzie!), Kazimierzem Barburskim z Legii (wielokrotnym reprezentantem Polski w szpadzie) oraz z Władysławem Kowalskim (byłym Mistrzem Polski w szpadzie).

    Najbardziej obawiałem się spotkania z wysokim Kowalskim, z którym dotąd kilka razy przegrałem i nigdy nie wygrałem. Pierwszą walkę w barażu miałem właśnie z nim i znów przegrałem. Potem walczyłem z Barburskim i minimalnie wygrałem. Wreszcie z Andrzejewskim wygrałem 5:4 i z dwoma zwycięstwami, jako pierwszy z barażu zakwalifikowałem się do finału. FINAŁU MISTRZOSTW POLSKI w szpadzie.

    Finał rozpoczął się późnym wieczorem, około godz. 2100. W związku z późną porą komisja techniczna zaliczyła finalistom wyniki walk półfinałowych stoczonych między tymi półfinalistami, którzy zakwalifikowali się do finału. W ten sposób rozpocząłem walki finałowe z dorobkiem dwóch zwycięstw: Z Barburskim i z Pomarnackim oraz z porażką z Krakowianinem Ryszardem Rutkowskim (wtedy aktualnym Mistrzem Polski Juniorów w szpadzie).

    Pierwszą finałową walkę przegrałem ze Strzyżewskim. Walka moim zdaniem była uczciwa, lecz były na sali osoby (np. Jacek Żemantowski), które podejrzewały „Allacha”, że przed walką, w sposób sztuczny i nieuczciwy wprowadził się w stan uniesienia bojowego.

    Następne walki wygrałem z dużym trudem; - kolejno pokonałem Michała Butkiewicza (byłego Mistrza Polski w szpadzie), Henryka Nielabę (wielokrotnego reprezentanta Polski, jednego z najlepszych technicznie polskich szpadzistów w ogóle) i wreszcie Bogdana Gonsiora (byłego Mistrza Świata w szpadzie). Z Nielabą prowadziłem już 4:0, ale ten niesamowity bojownik zdołał wyrównać na 4:4. Na szczęście piąte (decydujące o zwycięstwie) trafienie zadałem ja.

    Ostatnia walka finału miała dla mnie olbrzymie znaczenie. Gdyby z walki Nielaba – Rutkowski zwycięsko wyszedł Heniek, to Ryszard Rutkowski miałby drugą porażkę (bo wcześniej przegrał z Gonsiorem) i musiałby stoczyć ze mną baraż o pierwsze miejsce bo tylko my dwaj mielibyśmy tylko po dwie porażki, inni mieli ich już co najmniej trzy.

    W pewnym momencie Nielaba prowadził już 4:3, niestety walkę tę wygrał Rysiek Rutkowski i tym samym on został Mistrzem Polski. Przyznaję, że w czasie walki Nielaby z Rutkowskim wyszedłem na korytarz, bo adrenalina rozsadzała mi czaszkę a emocje ściskały mnie za gardło i nie mogłem spokojnie oddychać). Liczyłem wrzaski rozentuzjazmowanych Krakowian - to trafienia zadawane przez Rutkowskiego i ich chóralne jęki - to trafiał Nielaba.

    Gdy jednak wygrał Ryszard, - byłem pierwszym zawodnikiem składającym gratulacje nowo kreowanemu Mistrzowi Polski. Życzyłem mu w duchu porażki z Nielabą, ale gdy wygrał - szczerze pogratulowałem mu zwycięstwa. Z dwoma porażkami zająłem II-gie miejsce i dopiero, gdy koledzy zbiegli się do mnie z gratulacjami - uświadomiłem sobie, że

zostałem Międzynarodowym Indywidualnym WICEMISTRZEM POLSKI seniorów w szpadzie na rok 1966.


   
Jak się później okazało odniosłem w ten sposób największy, sportowy sukces indywidualny w swoim życiu. Otrzymałem srebrny medal. Na stoliku stały nagrody, po które podchodziliśmy w kolejności zajętych miejsc i wybrałem karafkę oplecioną srebrną mozaiką z ryb, smoków itp. (bo najbardziej przypominała swym wyglądem pucharek sportowy) oraz otrzymałem piękny dyplom z drzeworytem obrazującym Zygmuntowską Kaplicę na Wawelu.

    Sukcesowi temu w połączeniu z faktem, że jestem wrocławianinem, zawdzięczam powołanie mnie do I reprezentacji Polski w szpadzie na turniej Krajów Demokracji Ludowej w Hali Ludowej we Wrocławiu oraz powołanie mnie na obóz przygotowawczy do Mistrzostw Świata w szermierce w Moskwie, który to obóz odbędzie się w Wiśle, w czerwcu 1966 r.

    Jak przeżywałem walki finałowe, co czułem ?

    Przede wszystkim byłem bardzo zmęczony i wciąż chciało mi się bardzo pić. Na turniej pojechałem właściwie bez treningu, bowiem w domu pisałem pracę magisterską w Katedrze Prawa Cywilnego u Pana Profesora Andrzeja Stelmachowskiego i przez ostatnie tygodnie w ogóle nie pokazywałem się w Klubie. Dzięki temu miałem może „głód” szermierki ale byłem jednak nie dotrenowany i bez kondycji niezbędnej w tak wyczerpującym siły turnieju. Nie myślałem nawet przez moment, że mogę osiągnąć w Krakowie jakiś znaczący wynik. W walkach eliminacyjnych najważniejszą po prostu sprawą było przedostać się do dalszej puli walk. Gdy rozejrzałem się w składzie mojego półfinału skonstatowałem, że choć dla mnie rudny, to jest on jednak łatwiejszy od drugiego, w którym znaleźli się m.in. Nielaba, Butkiewicz, Gonsior, Glos, Strzyżewski. Wychodziłem do walk chcąc wygrać tę właśnie najbliższą, konkretną walkę, nie myśląc nic o szansach, o tym co mi to da. Byłem przy tym jak nigdy dobrze skoncentrowany.

    Do pierwszej finałowej walki przystępowałem ze świadomością, że osiągnąłem właściwie to co ważne; wszedłem do finału, że teraz mam walczyć z najlepszymi szpadzistami Polski i że jeśli przegram to będę „usprawiedliwiony”, że i tak osiągnąłem już w tym momencie najlepszy wynik ze wszystkich Wrocławian.

    To minimalistyczne myślenie, to zrezygnowanie, „chowanie głowy w piasek” i pewnego rodzaju odprężenie i „osiadanie na laurach” podszeptywało mi zmęczenie, które odczuwałem i psychicznie i fizycznie. Gdybym był sam z całą pewnością zająłbym znacznie gorsze miejsce.

      Należy z całą mocą podkreślić rolę obecności przy mnie trenera Jerzego Kłosowicza. Nie będę się tu rozwodził nad jego zasługami w osiągnięciu tego bądź co bądź sukcesu. Niemniej jednak, pomijając już fakt, że jest moim trenerem, poświęcił Jerzy dla mnie naprawdę bardzo dużo. Przed każdą walką omawiał ze mną walory i słabe strony najbliższego przeciwnika, analizował jego zasłony odruchowe, podkreślał jakimi akcjami zdobywał najwięcej trafień, słowem był dla mnie takim bankiem informacji i podpowiadaczem jak najlepiej przeciwstawiać się kolejnemu przeciwnikowi. „Zarażał” mnie swoją absolutną pewnością siebie, że walkę tę wygram, bylem tylko bił się tak jak potrafię na treningach i atakował zdecydowanie w dobrym tempie. Wiara trenera Jerzego we mnie (nawet jeśli aktorsko udawana, to „grana” doskonale sugestywnie ) po pierwsze mocno mnie podbudowywała, a po drugie bardzo chciałem wygrywać dla niego, jako odwdziękę za jego trud włożony w trenowanie mnie.

    Po przegraniu walki ze Strzyżewskim (i zaliczonej z półfinału porażce z Rutkowskim) nie myślałem już w ogóle o dobrym miejscu w turnieju, chciałem tylko nie przegrywać, nie chciałem tanio oddać skóry. Tylko Jurek obserwował bacznie tablicę wyników i „trzymał rękę na pulsie”. To on pierwszy pokazał mi, że jeszcze przed walką Nielaba – Rutkowski jestem już co najmniej 2-gi, a w razie porażki Ryśka walczyłbym w barażu o I miejsce.

    Ostatnie walki finału rozgrywałem jak w transie, wychodziłem na planszę ze świadomością, że muszę bić przeciwników i zwyciężać bo tak chciał Jurek. Kłosowicz w nieproporcjonalnie większym stopniu ode mnie pragnął końcowego mego sukcesu w tych mistrzostwach, przy czym pragnienie to emanowało z niego tak intensywnie, siłę woli miał tak dużą, że udzieliło się także mnie, natchnął mnie walnie do uporczywej walki o kolejne zwycięstwa mimo klasy przeciwników. W miarę toczącego się finału pragnąłem coraz bardziej być pierwszym, byłem wszak uczniem Jerzego i to dało by mu satysfakcję za jego ciężką pracę trenerską.

    Nie czułem w związku z tym po zakończeniu walk pełni zadowolenia, gdyż nie potrafiłem wygrać, nie zdołałem ziścić jego nadziei pokładanych we mnie. Jerzy zarzucił mi później, że jestem nieszczery  mówiąc, że wtedy wygrywałem walki finałowe przede wszystkim ze względu na niego i dla niego. Trudno, może mi nie wierzyć, jednak w tym miejscu piszę absolutnie szczerze; - nie miałem już sił i zawziętości, wystarczającej woli zwyciężania, by mocno chcieć, pragnąć tak intensywnie ostatecznego zwycięstwa w turnieju jak on. Jest to zresztą wyraziste exemplum, jak wielki wpływ na sukces sportowca ma jego trener. Nie zawsze sportowcy osiągający sukces, w tej chwili triumfu (ze świadomością skromnej skali tego drugiego tylko miejsca – „znam proporcję mocium panie”) pamiętają jak wiele zawdzięczają swojemu mistrzowi, jak ogromny jest udział trenera w pozytywnych wynikach trenowanego przez niego sportowca, nie zawsze obdarzają swojego trenera wdzięcznością, szacunkiem, nie zawsze potrafią im za to podziękować tak gorąco, jak na to zasługują. Niechaj te słowa będą dla wspaniałego człowieka, zawodnika, trenera i mego wielkiego, uwielbianego przeze mnie przyjaciela, choć odrobiną hołdu i wdzięczności za jego dla mnie ogrom pracy i udział w tym Wicemistrzostwie Polski w szpadzie.

    Pamiętam, że wracając z Jerzym późno w nocy (turniej skończył się tuż przed północą!) z hali Wisły do hotelu, nie miałem sił nieść ciężkiego worka szermierczego (cztery elektryczne szpady, trzy kable osobiste, ciężki, przepocony dress, maska, rękawice, grube skarpety, owerol klubowy, narzędzia do reperowania psujących się wciąż szpad i kabli, ręcznik do ocierania potu z twarzy, książeczka sportowa PZSz. itp.) i niósł go Jurek, a ja jęczałem ze zmęczenia jak człowiek na skraju wyczerpania fizycznego.

    Później w hotelu (Jurek ad hoc wynajął dla nas apartament z łazienką i prysznicem, bardzo drogi) piłem wodę mineralną i soki w nieskończoność. Myślałem, że po regenerującym, gorącym prysznicu jak zawsze zasnę kamiennym snem, ale tym razem rozgorączkowany zasnąć nie mogłem, bo chwytały mnie bolesne kurcze mięśni nóg oraz serce biło mi niespokojnie. Nie mogłem w ogóle spać, noc przeleżałem z bijącym mocno sercem, nadpobudzony, odwodniony, wracający myślami do walk, rozpamiętujący co można było zrobić lepiej, analizujący dla czego przegrałem z Rutkowskim i ze Strzyżmanem.

    Po powrocie do Wrocławia gratulacjom nie było końca, wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że w skali Klubu był to liczący się sukces. Wtedy też zaobserwowałem ciekawe zjawisko w stosunku ludzi do mnie. Ludzie lubiący mnie, szczerze i dobrze mi życzący, po prostu cieszyli się razem ze mną i gratulowali serdecznie. Natomiast niektórzy twierdzili, że to fuks i przypadek, doszukiwali się a priori we mnie objawów zarozumialstwa, czy pychy. Tak się przy tym dziwnie składa, że spotykało mnie to ze strony ludzi, którzy nie byli dla mnie zbyt życzliwi i przedtem. Może to taka zwykła, ludzka, bezinteresowna zawiść?!

    Oczywiście cieszyłem się z tego sukcesu i okazywałem to szczerze, bez fałszywej skromności, może tylko zbyt naiwnie, spontanicznie, w sposób dziecinnie egzaltowany, ale na pewno bez zarozumialstwa. Ci, którzy okazywali mi brak zaufania słowami; „ale teraz będziesz zarozumiały” – gasili mi uśmiech radości. Niesprawiedliwi - już dawno poznałem prawdę losu sportowca – dziś w laurach zwycięzcy, jutro gorycz porażki, po pierwszej eliminacji w turnieju spakujesz worek szermierczy i chyłkiem opuścisz obiekt sportowy unikając wzroku ludzi. Po prostu wypadłem dość dobrze w jednym z wielu zawodach szermierczych. Jak przyszłość, ta najbliższa, pokazała, ten sukces wcale nie dał mi patentu na wygrywanie. Po prostu trzeba stale, regularnie i dużo trenować, a jeśli przyjdzie sukces to temu właśnie treningowi (czytaj też trenerowi) trzeba go zawdzięczać. Gdzie tu miejsce na zarozumiałość ? A może ludzie, którzy mnie o to podejrzewali sądzili mnie według siebie?

 
 

"Przegląd Sportowy"

 

 
 
 

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery